Chlebek dzielnie rośnie i szykuje się do jutrzejszego spotkania z piecem, obecnie zajętym przez rumieniące się, jak niegdyś panny w obliczu komplementów, bułeczki. A mi się pączków chce! Popijam więc kakao, z nadzieją, że zaspokoi głód na pączuchy, których to obiecałam sobie nie smażyć aż do Wielkanocy. Masochistka, tak, tak, wiem ;) Ale w sumie ile można? Przerwy dobre są, bo pozwalają odkrywać na nowo. I nie tyczy się to tylko smaków, nieprawdaż? Dlatego też nabyłam ostatnimi czasy piękne kredki ołówkowe, wygrzebałam z głębin szafy suche pastele, odkryłam miejsce zapodziania tłuściochów (tłuściochami pozwalam sobie pieszczotliwie nazywać pastele olejne) i... zbieram się. Do wyrysowana tego i owego. A następnym krokiem będzie pakt z farbami. Mam na oku pewne sympatyczne akryle, żeby tak jeszcze znalazły drogę do mnie...A jak nie, to akwarele zawsze kochałam, czas rozkochać w nich Pociechę. Oczywiście Zosieńka już akwareli używała, z ogromnymi sukcesami na dodatek - malowała nimi swoje dzieła ulepione z masy solnej ;)
Ech, te pączki...
To chociaż sobie powspominam. Te z ostatnich dni karnawału :)
w pocie czoła lukrowane
angielskie
i pyszności z dziurką :)