Serdecznie witam i o zdrowie pytam

Witam,
mam nadzieję, że miło spędzisz tu czas i jeszcze kiedyś mnie odwiedzisz.

niedziela, 23 sierpnia 2009

Tak niewiele, a tak cieszy

Dziś Zosieńka przerwała na moment konsumpcję mleczka. Przerwała, żeby wspiąć się na mnie, dać buziaka i położyć mi się na brzuchu przytulając jednocześnie policzek do mojego policzka. Przylgnęła do mnie i objęła swoimi malutkimi rączkami. Tak na chwilkę, żeby zaraz wrócic do konsumpcji mleczka.
Sama słodycz :o)

piątek, 21 sierpnia 2009

Jest nam cudownie!

Zosia coraz więcej mówi. Już nie sposób zliczyć i wymienić wszystkich nowych słówek i zwrotów. Warto natomiast zwrócić uwagę na przeuroczego "buziaka", któremu zazwyczaj towarzyszy wesołe cmoknięcie lub odwrócenie mojej głowy w Zosi stronę - jeśli jestem od niej odwrócona lub patrzę w innym kierunku. Maleństwo uwielbia rozdawać buziaki i cieszy się za każdym razem, jak jakiegoś dostanie.

Ah, a dzisiaj byłyśmy na placu zabaw. Zosia bujając się na huśtawce wysyłała mi całuski cmokając swoją rączkę i wyciągając ją w moja stronę. Pewnie niedługo nauczy się zdmuchiwać te cmoki z dłoni, hihihi. Ale i tak najfajniej było na zjeżdżalni. Razem wspinałyśmy się po schodkach (czasami Zosia sama wspinała się na czterech), a potem razem zjeżdżałyśmy - bo zjeżdżalnia była duża. Ile było przy tym śmiechu i radości. Maleństwo nie mialo najmniejszej ochoty wśiąść na rowerek , nie mówiąc już o powrocie do domu. Na szczęście pomogła metoda na "pospacerujemy za rączkę". W końcu Zosieńka już tak ładnie chodzi, trzymając się jedną ręką, że środki transportu stały się zbyteczne ;o)

Cudowne, naprawdę cudowne są chwile spędzone z Dziecięciem. I te wesołe, i te zakropione łzami. I w te radosne, szczęśliwe dni, i w te nieco cięższe i problematyczne. Ale nawet najtrudniejsze momenty odchodzą w zapomnienie, gdy Maleństwo zasypia w ramionach :)

piątek, 14 sierpnia 2009

Dialog

Jeszcze jedno doniesienie z dnia wczorajszego.
Byłam zajęta jakimiś robotami domowymi, a Zosieńka grzecznie, choć dość głośno bawiła się w pokoiku. Głośno znaczy bezpiecznie, więc zaniepokoiła mnie nagła cisza. Zaraz po niej, bo nie trwała zbyt długo, ot, jakieś dwie minutki, nastąpił wrzask. Wchodzę i co widzę? Moje ukochane Dziecię stoi sobie we własnym łóżeczku i płacze. Rozbawił mnie ten widok niemiłosiernie, ale z poważną miną pytam:
M: Zosiu, co się stało?
Z: (wyciągając rączki) Maaamaaa
M: Weszłaś do łóżeczka?
Z: Tiak (troszkę szlochając i kiwając główką na potwierdzenie)
M: I nie możesz wyjść?
Z: Tiak
M: Wyjdź tak samo, jak weszłaś
Z: NIE, NIE, NIE (główka mało nie odpadła :o))
M: Zosiu, przecież potrafisz
Z: Nie
M: Potrafisz. Tyłem, tak, jak z dużego łóżka
Z: Nie
M: Spróbuj, ja Ci pomogę
Z: Nie
Tu nastąpiła chwila zastanowienia, po czym Zosia spróbowała wyśliznąć się z łóżeczka trzymając poziomej barierki ( ma wyjęte trzy sztachetki, więc jest spora dziura) i wysuwając nóżki przez dziurę. Niestety, do podłogi było daleko, więc wciągnęła się z powrotem i wyciągnęła do mnie rączki.
Z: Mama
M: Mam Cię wyjąć?
Z: Tiak
M: Ale przecież Ty potrafisz wyjść sama
Z: Nie
M: Pomogę Ci troszkę, tylko musisz usiąść. Usiądziesz?
Z: Tiak
Jak usiadła i przekręciła się na brzuszek troszeczkę pomogłam trafić jej nóżkami w dziurkę. Maleństwo szybciutko i sprytnie wyśliznęło się z łóżeczka. Stanęła obok i odwróciła buzię w moją stronę i radośnie wykrzyknęła "mama". Tej miny nie zapomnę chyba do końca życia. Zosia była tak z siebie dumna, taka zadowolona! Cała tryskała radością :)

czwartek, 13 sierpnia 2009

Dzisiaj

Dzisiaj rano była "kaka dobla" czyli oczywiście dobra kaszka. Mniam, mniam to już za mało, żeby wyrazić zadowolenie z jedzonka :)
Nieco później tańce na kolankach przy przebojach Fasolek, a potem bitwa na jaśki z mamą. Bitwa była super, bo więcej w niej przytulania niż bicia, hihihi. I ubaw po pachy, bo z jaśkiem można zrobić tyyyyyle rzeczy. Np. schować się pod niego, albo rzucić na, albo położyć mamie na głowie, albo sobie, albo zakryć dwoma uszy, albo położyć na mamie i przytulić się mocno, albo...
Po harcach z jasieczkami nadszedl czas na grająco-świecącą lalę. Jak tak pięknie gra i świeci, można potańczyć, pośpiewać "lalala" lub pokazać paluszkiem, gdzie ma oko, nos i buzię. I dziś, po raz pierwszy, razem z paluszkiem położonym na oku padlo słowo "oko". Zwykle mama mówiła co, a Zosia pokazywała. Dziś sama nazwała okiem oko :D Bardzo ładnie i wyraźnie. A ile jej to radości sprawiło! A mamie ile!!
Eh, piękny dzień sięnam zapowiada. Mimo tego okropnego deszczu i pochmurnego nieba. U nas ogromne Słońce - Gorące :o)

środa, 12 sierpnia 2009

Wczorajsza rocznica :o/

Wczoraj, 11.08.2009 r. minął rok od wyprowadzki ojca Zosi. Rok temu wrócił z pracy, wywołał awanturę (powód był bardzo poważny - Zosia płakała przy balsamowaniu po kąpieli), zawinął się i już nie wrócił. Rzekomą przyczyną jego wyprowadzki była reakcja mojego taty na naszą kłótnię. Ponieważ "tatuś", po powrocie moich rodziców do domu, powtarzał w kółko, że to nie ma sensu i tak będzie cały czas (pytany o to jak?, w dalszym ciągu powtarzał, że TAK będzie cały czas, nie wyjaśniając ni ciut ciut o co chodzi). Mój tata zapytał go, co w takim razie ma zamiar zrobić. Opowiedziało mu milczenie i głupia mina "tatusia". Po kilkakrotnym powtórzeniu pytania, tata zapytał wprost, czy chce nas zostawić, on tylko spuścił wzrok. Tato bardzo się zdenerwował i kazał mu zwrócić pieniądze, które mu pożyczył (w końcu pożyczał przyszłemu zięciowi, narzeczonemu córki i ojcu wnuczki, opuszczając nas, stał się obcym człowiekiem, a pożyczał na spłatę długów P., żebyśmy mogli wziąć kredyt na mieszkanie). I właśnie wybuch mojego taty o pieniądzach "tatuś" podał jako przyczynę swojego odejścia, powiedział, że "w takiej sytuacji nie może tu zostać".

W maju 2008, dokładnie trzeciego, w moje urodziny P. oświadczył mi się. Dał mi pierścionek z białego złota i wielki bukiet róż. Klęczał przede mną i mówił, że jestem kobietą jego życia, że nie wyobraża sobie siebie beze mnie, że chce być ze mną już na zawsze. Przepraszał za swoją zdradę, mówił, że to największy błąd jego życia, że bardzo tego żałuje, że uświadomiło mu to, że jestem dla niego najważniejsza, że był strasznie głupi i że więcej się to nie powtórzy. Ja byłam wtedy w szóstym miesiącu ciąży, o którą staraliśmy się ponad rok.
W czerwcu zaczęło dziać się między nami coś dziwnego. P. zaczął być, bardzo delikatnie mówiąc, niesympatyczny. Wszystko zaczęło mu przeszkadzać, przestał prawie całkiem ze mną rozmawiać, był bardzo zmęczony i na nic nie miał siły. Oznajmił również, że koniec z seksem, bo boi się, że zrobi krzywdę Zosi. To drugie byłam w stanie zrozumieć. To pierwsze wytłumaczyłam sobie swoją nadwrażliwością wywołaną przez ciążę.

W nocy z 27 na 28 czerwca trafiłam do szpitala. Przez cały wieczór nie czułam ruchów Zosi. Bardzo mnie to przestraszyło i chciałam sprawdzić czy wszystko z nią w porządku. To był 32 tydzień ciąży, więc jeszcze stanowczo za wcześnie na powitanie jej na świecie. Okazało się, że z Maleńką wszystko w porządku, że to ze mną jest problem, bo zaczęłam rodzić. Zostawili mnie w szpitalu i faszerowali lekami na podtrzymanie ciąży. Niewiele to dało, bo w nocy z 30 czerwca na 1 lipca zaczęły mi odchodzić wody płodowe. 1 lipca o 10.15 drogą cesarskiego cięcia na świecie pojawiła się Zosia. Sytuacja była ciężka, bo ściągnęli ze stołu operacyjnego dziewczynę, która miała planowaną cesarkę, po to, żeby położyć mnie, bo nie było czasu na czekanie. Przeżywałam koszmar. Bardzo bałam się o Zosię, zestresował mnie lekarz, który kilkakrotnie powtarzał, że nie powinnam przyjeżdżać do tego szpitala w tak dramatycznym stanie, zestresowała mnie ordynator z noworodków, która powiedziała, że odeślą Zosię do innego szpitala, zestresował mnie fakt, że musieli ściągać ze stołu już przygotowaną do operacji pacjentkę, bo mój stan był tak poważny. Na szczęście Zosia urodziła się zdrowa. Sama pięknie oddychała, serduszko pracowało prawidłowo. Dostała 9 punktów w skali Apgar w pierwszej minucie życia i 10 punktów w trzeciej. Rewelacja! Mimo to musiała zostać umieszczona w cieplarce, podawali jej antybiotyk przez wenflon umieszczony w główce. A główkę miała tak maleńką, jak moja luźno zaciśnięta pięść. Była bardzo maleńka i chudziutka (45 cm, 1980 gr). Paluszki miała cieniutkie jak półtorej zapałki. Była czerwona, bo pod przezroczystą jeszcze skórką prawie nie było tkanki tłuszczowej. Miała bujną, ciemną czuprynę z jasnymi koniuszkami włosków. Brwi i rzęsy miała przezroczyste. Wyglądało to tak, jakby nie miała ich wcale. Płakała tak cichutko, że gdy mi ją wyjęli z brzucha, ledwo ją słyszałam. Boże! jak ja bardzo się o nią bałam! Jej stan był stabilny, ale za każdym razem, gdy pytałam o to lekarzy mówili, że teraz jest dobrze, ale za chwilę może wydarzyć się coś złego. Że u takich wcześniaków nic nigdy nie wiadomo, i nie mogą dać gwarancji, że przeżyje. Na domiar złego miałam problemy z laktacją. Ogromne. Personel z noworodków ciągle upominał się o pokarm (czasem w bardzo grubiański i niemiły sposób), za to położnicy mi powtarzali, żebym się nie stresowała, bo po cesarce to normalne. A ja denerwowałam się bardzo. W szpitalu było kilka kobiet, które po prostu nie chciały karmić piersią. Mnie neonatolodzy traktowali tak samo jak je. A ja naprawdę bardzo się starałam, bardzo walczyłam o laktację, katowałam swoje piersi tak, że bolały nawet przy delikatnym myciu. Dobijające było jeszcze to, że na mojej sali ciągle zmieniały się matki, które przychodziły ze swoimi maleństwami na trzy dni, i znikały do domów. A ja na swoją Zosieńkę mogłam tylko popatrzeć przez szybkę i czasem ją pogłaskać. Nie mogłam wziąć jej na ręce, przytulić, ukołysać... I jeszcze te jej kruche żyłki. Normalnie żyła z wenflonem u tak małego dziecka wytrzymuje ok. 24 godzin. Zosi żyłki pękały już po ośmiu. Całą główkę miała w strupkach. A przy każdej zmianie wenflonu tak bardzo płakała. A ja nie mogłam w żaden sposób jej pomóc.
P. codziennie przyjeżdżał do mnie do szpitala. Był bardzo zmęczony i często przysypiał. Cieszyłam się z każdych jego odwiedzin, ciągle mu powtarzałam jak bardzo go kocham, jak się cieszę, że już jesteśmy pełną rodziną, jak nie mogę się doczekać powrotu do domu. Jak tylko się pojawiał, przestawałam płakać i zaczynałam, jak znikał za drzwiami szpitala. Powiedziałam wszystkim, żeby mnie nie odwiedzali, bo teraz tak naprawdę potrzebny mi jest tylko on. A nie miałam dużo czasu na odwiedziny, bo co trzy godziny musiałam ściągać pokarm dla Zosi, a przy mojej fatalnej laktacji zajmowało to grubo ponad godzinę. Dla P. byłam niemiła tylko dwa razy. Pierwszy, jak obiecał mi, że będzie w szpitalu ok. 11-12, a o 12 był jeszcze (podobno) w Sochaczewie u mamy. Sprawiło mi to ogromną przykrość, bo bardzo czekałam na jego przyjazd. Naprawdę bardzo. Drugi raz, jak wysłałam go po laktator, a on, zamiast udać się do sklepu dziecięcego, w którym kupowaliśmy większość rzeczy dla Zosi, wybrał się z moją siostrą do Arkadii. Dla mnie było to całkowicie niedorzeczne i zdenerwowałam się, że spędzili cały dzień na lataniu po sklepach. A laktarot był tuż, tuż.
W końcu 17 lipca (troszkę na moją prośbę, bo przytrzymaliby nas dłużej) mogłyśmy wyjść do domu. Ja się bardzo cieszyłam. P. po nas przyjechał. Zanim dostałyśmy wszystkie wypisy, minęło parę godzin. Podczas drogi do domu był zdenerwowany i nie odzywał się w ogóle. Myślałam, że to z przejęcia, że wiezie córeczkę do domu. Na miejscu mama i moja siostra szykowały pokoik na przyjście Zosi - P. nie zrobił nic. Nawet łóżeczko nie było skręcone. Siedziałam z Zosią na kolanach w drugim pokoju i czekałam, aż przygotuje Maleńkiej spanie. Jak skończył, powiedział, że musi wyjść odreagować. Nie było go jakiś czas.
Dzień po moim wyjściu ze szpitala byliśmy w banku, żeby podpisać umowę kredytową - braliśmy kredyt na nasze wspólne mieszkanie. Kilka dni później podpisaliśmy akt notarialny.
Od mojego powrotu P. zachowywał się bardzo dziwnie. Nie chciał nic zrobić przy Zosi, do mnie się nie odzywał, każdą moją prośbę o przytulenie czy zamienienie kilku zdań kwitował krótkim "zaraz". Wracał po pracy do domu, włączał telewizor, kładł się w nogach łóżka i zasypiał. Denerwował się, jak go prosiłam, żeby położył się normalnie. Raz poproszony przez moją mamę o pomoc przy zmianie pieluszki (Zosia robiła ogromne kupki naplecki, całe ubranko było do zmiany a Maleństowo do umycia, bo chusteczki nawilżane sobie nie radziły) powiedział, że ja sobie świetnie radzę, a moja mama jest nadgorliwa i za bardzo przesadza. Każdy kolejny dzień był coraz gorszy od poprzedniego. W końcu przestaliśmy w ogóle ze sobą rozmawiać. Ja ciągle płakałam, nie wiedziałam co się dzieje i o co chodzi. On nie chciał nic wyjaśnić. Nie dawałam sobie sama rady z Malutką, a z jego strony nie było żadnej pomocy. Mało tego, często mi jeszcze bardzo utrudniał. Przestawiał wodę w drugi koniec łóżka, a mi z Zosią ciągle uczepioną piersi ciężko było po nią sięgnąć. Ja nie dojadałam, on przynosił sobie talerze kanapek i pytał czy zjem tylko wtedy, jak zrobił takie, których ja nie jadam. Jak jeździliśmy na dzialkę, też w ogóle ze mną nie rozmawiał.
Raz była tam z nami jego rodzina. Przez cały czas byli bardzo zdenerwowani, a on od początku zachowywał się dziwnie. Najpierw darł się na nich, że pomylili drogę, potem nie chciał wpuścić na górę do domu, już na działce cały czas trzymał się z boku albo bawił z młodszym bratem. Jego rodzina też była dziwnie spięta. Rozmowa nie bardzo się kleiła, opieszale odpowiadali na toasty mojej mamy "zdrowie młodych". Kilka miesięcy później okazało się, że po prostu wiedzieli, że P. ma inną.

Jego "wybranką" była koleżanka z pracy. Dziewczyna, która miała czelność głaskać mnie po brzuchu, jak jeszcze byłam w ciąży i prosić, żebym przyjechała pokazać maleństwo, jak już się urodzi, bo ona bardzo kocha dzieci, a sama ma synka. O tym, że mnie zdradza dowiedziałam się dość późno. Już po jego wyprowadzce. Z tego, co kiedyś, w przypływie szczerośći, powiedziała jego mama, zaczął mnie zdradzać w czerwcu (piątego jego jaeszcze nie kochanica przyszła do pracy), zanim trafiłam do szpitala.
Dopóki nie wiedziałam, że ma inną, chciałam, żeby spędzał jak najwięcej czasu z Zosią. Ale on wolał spędzać go z kim innym. Zamiast długiego sierpniowego weekendu z córką, wybrał wypad na Mazury z cudzą żoną i jej pomiotem. Zamiast spaceru z własnym dzieckiem, wybrał odwiezienie kochanki do domu po pracy, zamiast odwiedzin u córki, wybrał grilla z wcześniej wymienioną. Jakiś czas temu uzasadnił to tak, że "w tamtym okresie życia, Zosi była bardziej potrzebna matka niż ojciec".
Oprócz tego, że mnie zradzał i lekceważył opowiadał wszystkim dookoła niestworzone rzeczy na mój temat. Jak to się roztyłam, jaka jestem zaniedbana i jaka ze mnie jędza. Jędza? Ja tylko płakałam z bezsilnośći i braku wsparcia z jego strony. Roztyta i zaniedbana? Po wyjściu ze szpitala ważyłam tyle co przed ciążą, a brak makijażu i wysokich obcasów chyba uzasadnia opieka nad noworodkiem. Szok przeżyła jego koleżanka z pracy. Kiedyś byłam tam przejazdem i wstąpiłam pokazać Zosieńkę. Otworzyla szerko oczy i powiedziała, że wyglądam tak samo jak przed ciążą, albo i lepiej. Ja grzecznie podziękowałam i spytałam skąd to zdziwienie, a ona na to, że P. mówił...

Wielka miłość szybko prysnęła i P. rzekomo zaczął się starać naprawić swój błąd i nas odzyskać. Starania te sprowadzały się w większości do opowiadania o wspólnych wakacjach i o tym, że będziemy razem mieszkać. Kilkakrotnie, n amoją prośbę wyświadczył mi jakąś przysługę. Ale przede wszystkim były to opowieści zakrapiane łzami i wielkimi deklaracjami naprawy skierowane do otoczenia P. Nie do mnie.
Jego zapał do naprawy tego co zepsuł szybko minął. Nie trwał nawet roku i zakończył się znalezieniem nowej wybranki. A ja wiedziałam, że jego deklaracje są bez pokrycia i że tak to się skończy. W końcu to nie pierwszy raz. A historia podobno lubi się powtarzać.

Nie rozumiem wielu rzeczy. Tak naprawdę nie rozumiem z tego nic.
Po co starać się o dziecko z kimś, kogo się nie kocha i nie chce się z nim być? Jak można ze łazami w oczach oświadczać się i deklarować dożywotnią miłość i złamać tą deklarację już w następnym miesiącu? Jak można zabawiać się z kochanką, gdy własne, nowonarodzone dziecko leży w szpitalu? Jak można mieć w głowie romanse, gdy rodzi się taki wcześniak i jego przyszłość jest tak niepewna? Jak można plątać się między matką swojego nowonardzonego dziecka a kochanką, a na noce wracać do mieszkania przyszłych/niedoszłych teściów? Jak można oczerniać kogoś tylko po to, żeby usprawiedliwić swoje złe postępowanie? Jak...
Ale najbardziej niezrozumiałe jest dla mnie to, że kupił ze mną mieszkanie i wziął kredyt na trzydzieści lat wiedząc, że ze mną nie będzie. Wpakował mnie tym jak śliwkę w kompot. Cały czas muszę się męczyć z Zosią w małym pokoiku u moich rodziców. Z tak potężnym kredytem nie mam szans na wzięcie jakiegoś na choćby najmniejszą kawalerkę, żebyśmy z Zosią miały własny kąt. Nie mam szans na mieszkanie komunalne ani spółdzielcze, bo jestem właścicielem nieruchomości.
Mało tego, do kredytu są cały czas niedopłaty, bo P. nie reguluje należności, które się zobowiązał pokrywać, a za mieszkanie nie został zapłacony jeszcze ani jeden czynsz.
Ja nie mam z czego się dołożyć, nawet, jakbym chciała (tylko dlaczego miałabym chcieć, skoro zostałam tak podle i perfidnie wmanewrowana). Jestem na urolpie wychowawczym, który jest bezpłatny.

Eh, pisać na ten temat można by było dużo...

To tak po krótce ;o) Na podsumowanie tej jakże miłej rocznicy.

Halo! Babcia!

Przed chwileczką Zosieńka mnie niezmiernie zaskoczyła. Przyniosła mi mój telefon i podała mówiąc "alo, bappa". Cóż miałam zrobić - zadzwoniłam do babci!
To niesamowite. Maleństwo teraz każdego dnia zdobywa jakąś nową umiejętność i uczy się nowego słówka.
Dziś np. przykładała telefon do ucha i mówiła "alo, alo". I pięknie jadła obiadek: na trzy sposoby: buzią, prosto z talerza jak mały szczeniaczek, w rączkę i do buzi, na widelczyk i do buzi. Pierwszy sposób był przekomiczny i wyglądał rozbrajająco. Ostatni napawał mamusię dumą, zwłaszcza, że Maleństwo za każdym razem (czasem lepiej, czasem gorzej) trafiało widelczykiem z jedzonkiem do buzi! A na widelczyk sama nabierała ziemniaczki :)
Dzieci są niesamowite. Współczuję tym, którzy nie chcą ich mieć. Naprawdę nie wiedzą, jak wiele piękna tracą

wtorek, 11 sierpnia 2009

Krówka robi "mu"

Nie ma to jak wypoczynek na wsi. Dziecko poznaje świat, uczy się nowych "słówek" i rozpoznaje zwierzątka. Tak więc krówka mówi "mu", kotek "miau", piesek "(h)au" a kurki "koko". Zwierzątka stały się realne i okazało się, że nie są jedynie obrazkami w książeczce. Oczywiście piesek i kotek były znane już wcześniej, krówka w sumie też, ale dopiero parę dni temu Zosia miała okazję zobaczyć te wszystkie zwierzaki z bliska, pogłaskać je, a z niektórymi nawet się pobawić :).
Oprócz tego podczas działkowania Zosia nauczyła się zabawy w a-ku-ku oraz pięknie dmuchać.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Tup, tup, tup

Moja Królewna chodzi!!!
Co prawda jeszcze nie sama, tylko za rączki, ale CHODZI. Piękny pokaz dała w poczekalni u lekarza. Stała sobie przy stoliczku z zabawkami, ja siedziałam na krześle, jakieś półtora do dwóch metrów od niej. Pobawiła się chwilkę, po czym odwróciła i wyciągnęła rączkę z radosnym "MAMA". Tak jakoś odruchowo ułożyłam ręce dłońmi do góry na kolanach i zapytałam "co Zosieńko?" A ona podła mi najpierw jedną łapkę (tą, którą do mnie wyciągnęła), potem wykonując obrót w moją stronę drugą i dzielnie przytuptała do mamusi.
Łza szczęścia, radości, przejęcia i wzruszenia kręci się na samo wspomnienie...
No, a po powrocie do domu, już spokoju nie dawała. Tylko tup-tup i tup-tup :o)

Poza tym Zosia znacznie w ostatnim czasie poszerzyła zakres słownictwa. Oprócz opanowanych do perfekcji "mama", "myju-myju", "buju-buju", "mój-mój", "toto" (które oznacza kto to lub co to). "Jaja" (czyli Zosia), "lala" "dziadzia", "tata", Maleństwo zaczęło pięknie mówić "TO" (ze wskazaniem przedmiotu) oraz "bappa" (czyli babcia).
Hmmm, nie wiem, czy czegoś przypadkiem nie pominęłam.