Serdecznie witam i o zdrowie pytam

Witam,
mam nadzieję, że miło spędzisz tu czas i jeszcze kiedyś mnie odwiedzisz.

poniedziałek, 31 października 2011

Tak niewiele...

... a tak cieszy :)

Ikeowski kotek-pacynka. Ożywiony za pomocą ręki potrafi chodzić, skakać, biegać, łasić się, zaczepiać łapką, trącać noskiem... To najfajniejsza pacynka, jaką widziałam, a pacynki lubię bardzo BARDZO.
Zosia też zapałała do niego ogromną miłością. Bawi się nim niemal non-stop. Wydaje polecenia, przytula, głaszcze... Prawie jakby miała prawdziwego kotka ;) A że jej rączka jest do niego za malutka, angażuje do zabawy rodzinę, czasem troszkę zmęczoną ciągłym mruczeniem i miauczeniem. Na szczęście Zosia wie, że kotki lubią spać i śpią bardo dużo :)

czwartek, 1 września 2011

Pierwszy dzień w przedszkolu

Nie wiem, dla kogo większy stres i przeżycie. Jeśli dla obu jednakowe, Zosia lepiej ukrywała stan napięcia :) (chociaż ja bardzo, bardzo się starałam nie dać po sobie nic poznać).
Ostatni dzień sierpnia zakończył się wypadkiem - nosek rozbity o brzeg łóżka. Nie ma to jak pierwszy dzień w przedszkolu z poobijaną buzią.

Poranna pobudka przebiegła całkiem gładko. Królewna dała się obudzić bez protestów, dzielnie (bo wciąganie trunków nie jest jej mocną stroną) wypiła pół kubeczka mleczka i wyszorowała ząbeczki. Jako, że była zaspana (i chyba niedospana, bo zasnęła bardzo późno), chciałam wyręczyć ją w ubieraniu. W odpowiedzi usłyszałam:
- Mamo! co robisz! ja sama potrafię się ubrać!!!

Potem podreptała do przedpokoju, wybrała sobie (jedne z ulubionych, bo wszystkie jej butki są ulubione) sandałki, założyła, wciągnęła na główkę kapelusik i przebierając w miejscu nóżkami czekała, aż podam jej bluzę, pospieszając mnie przy tym ochoczo.
Ranek okazał się chłodny, więc rączki wylądowały w kieszonkach bluzy - na nieszczęście ich właścicielki. Niewielki kawałek od domu potknęła się i... rozcięła górną wargę. Płacz, krew, co robić!? co robić!? Dobrze, że wyruszyłyśmy wcześniej. Był czas na zastanowienie się (przychodnia czy przedszkole) i odwiedziny w sklepie celem nabycia wody, do przepłukania zakrwawionej buzi. Szczęśliwie obrażenia okazały się niegroźne i powierzchowne (lekka opuchlizna zniknęła, zanim Zosieńka wróciła do domu).

Po drodze miła pogawędka:
- Mamo, a właściwie po co ty mnie prowadzisz do przedszkola?
- Kochanie, bo już dorosłaś, żeby o przedszkola iść. Tam będziesz się bawić z innymi dziećmi, miłe panie będą cię uczyły wierszyków i piosenek, których ja nie znam. Będą gry i zabawy inne niż w domu, dużo fajnych zabawek.
- Aha.
Cisza.
- A dlaczego nie zabrałaś kołderki i piżamki?
- Bo dzisiaj odbiorę cię wcześniej, przed leżakowaniem, po obiadku.
- Ale ja chcę być na leżakowaniu w przedszkolu i chcę spać na leza... leżakowaniu!
- To najpierw przez pewien czas będę cię odbierała wcześniej,a za dwa tygodnie zaczniesz leżakować, zgoda?
- No dobra.

Na miejscu odszukałyśmy szatnię Zosinej grupy, jej znaczek (żółte kółeczko) oraz szafeczkę. Zosia od razu spostrzegła identyfikator na swojej półeczce i chciała go założyć, jeszcze zanim zdjęła bluzę. Kapcie też założyła sprawnie i z własnej inicjatywy, ustawiając buciki na właściwym miejscu. Do sali mnie ciągnęła. Odważnie przekroczyła jej próg i od razu znalazła sobie miejsce przy stoliku z zabawkami. O buziaka musiałam się upomnieć :)

Cztery godziny upłynęły dość szybko, choć muszę przyznać, że nie mogłam się powstrzymać od ciągłego sprawdzania godziny. Wyszłam wcześniej, żeby znaleźć księcia dla którejś z Zosinych księżniczek. Niestety, w okolicach książąt brak ;). Zamiast tego milutki Kubuś Puchatek wylądował w mojej torbie,oczekując na spotkanie z nową właścicielką.
W przedszkolu musiałam czekać i czekać i czekać... bo dzieci jadły obiad. A później stać w dłuuugachnej kolejce. W końcu zobaczyłam Zosię, wychodzącą z lekkim zdezorientowaniem z sali. Trzymała panią mocno za rączkę i rozglądała się.Gdy mnie spostrzegła, na jej słodkiej buzi pojawił się ogrooomny uśmiech. Rzuciła mi się na szyję i wtuliła tak mocno, mocno, jak już dawno się nie tuliła. Ale była uśmiechnięta i zadowolona i zaraz zaczęła opowiadać, że zjadła całą zupkę (później dowiedziałam się, że zupką karmiła ją pani, a kotlecika i ziemniaczki jadła sama, a sałatka szczypała ją w język).
- Idziemy już do domu?
- Zaraz po tym, jak podpiszę listę, że Cie odebrałam.
- Ale ja nie chcę bez hipopotama.
Tu rozpoczęła się akcja poszukiwawcza zagubionego (jak dowiedziałam się z wiarygodnego źródła, nie po raz pierwszy w dniu dzisiejszym) hipcia. Zakończyła się akurat, jak przyszła moja kolej na wylegitymowanie i potwierdzenie odbioru dziecięcia z placówki opiekuńczo-wychowawczej. Oczywiście, nie mogło pójść gładko, bo my zawsze wszystko mamy okraszone dodatkowymi atrakcjami :) Otóż ja, wypełniając listę osób, które będą odbierać Zosię, podałam nr dowodów osobistych wszystkich, oprócz swojego. I jak wydać dziecko kobiecie, która nosi inne nazwisko, i na dodatek nie ma jak jej zweryfikować? Nie obeszło się bez konsultacji u wyższej instancji (w kolejce za mną warkot i zgrzytanie zębów).Na szczęście uznano, że jestem matką swojej córki, dane uzupełniono a nas wypuszczono do domu.
Daruję już sobie opis, jak to Zosia dzielnie samodzielnie wyszykowała się do wyjścia i przejdę do naszej rozmowy w drodze powrotnej.
- Zosieńko, jak buzia?
- Już nie boli.
- Super. A byliście dziś na dworze.
- Tak, na naszym placu zabaw.
- Fajnie było?
- Fajnie.
- Masz kolegów i koleżanki?
- Mam, tylko nie wiem, jak się nazywają.
- To trzeba zapytać. Z czasem zapamiętasz.
- No wiem.
- A pani miła?
- Tak.
- A płakałaś dzisiaj? (oczki takie ciut zapuchnięte i lekko zaczerwienione, a wyszła z sali w dobrym humorze)
- Tak, przed chwilą.
- Oj, przed chwilą to ja cię odebrałam i wcale nie płakałaś.
- No przed chwilą, w przedszkolu, bo jeden kolega, taki duży kolega na mnie napluł i mnie pokopał.
(zgrzyt, zgrzyt)
- A ktoś to widział?
- Tak, pani widziała.
- I co pani zrobiła?
- No powiedziała temu dużemu koledze, że nie wolno.
- Zosiu,a ty temu koledze nic wcześniej nie zrobiłaś?
- Nie, ja dziś byłam bardzo grzeczna.
(to by się zgadzało, bo pani powiedziała, że Zosia w przedszkolu była "super")
- Zosi, a pocieszył cie ktoś troszkę.
Tu pojawił się szerszy uśmiech.
- Tak, pani, podeszła do mnie i zrobiła mi takie gil, gil, gil (rączki w piąstki a paluszki wskazujące się zginają i prostują :)) i już nie płakałam więcej.
Później były jeszcze opowieści o nauce piosenek z prezentacją zapamiętanych słów, przypominanie sobie imienia pani i kilka innych.
Czyli jak? Bilans dnia chyba na PLUS :)


niedziela, 21 sierpnia 2011

Rowerek

Zosieńka dostała od dziadków na urodziny rowerek. Piękny! Biało - różowy, z koszyczkiem, w cudne kwiatuszki. Niestety, jakoś nie miała okazji nauczyć się na nim jeździć. Pierwszego dnia odpadło boczne kółeczko a potem... cóż, wakacje, wyjazdy, rowerek został w domu.
Na szczęście podczas naszych wycieczek, dziadek naprawił odpadające kółko. A babcia, coby nie być w tyle (za dziadkiem) zabrała dziś Zosieńkę na rowerek i nauczyła ją na nim jeździć. A to wcale nie takie proste, namówić mojego Szkraba do pedałowania i to na takim poważnym sprzęcie ;). Babci się udało! Zosia dzielnie pedałowała, i skręcała również pięknie w razie potrzeby, a ja zostałam wywołana na balkon, celem podziwiania sukcesów swojej pociechy. Duma rozpiera mnie cały czas, a przed oczami wciąż mam cudowny widok mojej małej cyklistki i jej rozradowanej buzi. Bezcenne!

wtorek, 7 czerwca 2011

Artykuły i porady

Przed chwilą przeczytałam artykuł o negatywnym wpływie wychowania dziecka przez jednego rodzica. Nie pierwszy i nie ostatni zapewne. Dobrze poznawać opinie innych w tym zakresie, zwłaszcza osób znających się na rzeczy, czy to z doświadczenia, czy też wykształcenia.
Artykuł był o tyle ciekawy, że, mimo zwięzłości i skromnego rozwinięcia tematu, mówił oddzielnie o chłopcach i dziewczynkach, ojców i matki potraktował również odrębnie. Czyli? Czyli przedstawił negatywne skutki wychowania syna bez ojca/ syna bez matki oraz córki bez ojca/ córki bez matki.
Co ciekawe, wykazał także konsekwencje przedstawiania i wpajania dzieciom złych wzorców, które niejednokrotnie są dramatyczniejsze w skutkach niż ich braki.
Konkluzja na dziś: brak kiepskiego wzorca lepszy niż jego obecność :)

środa, 1 czerwca 2011

Wiej wichrze, wiej. HEJ!

Wiej wichrze z północy
wiej hen, na południe
gdzie nie ma chłodu
gdzie słonko świeci cudnie.

Wiej wichrze z zachodu
na wschód, bez wytchnienia
gdzie wstaje słońce
gdzie budzi się nadzieja.

Wiej wichrze, wiej mocno
wiej swą lotną siłą
rozdmuchuj troski
znowu będzie miło.

piątek, 27 maja 2011

Wczorajszy dzień matki :)

Ze wzruszenia łzy się leją - dostałam pierwszą w życiu laurkę dla mamy. WŁASNORĘCZNIE wykonaną przez moje słodkie Maleństwo (z ogromną pomocą, począwszy od dostarczenia materiałów po wykonanie, taty).
Ach! Po prostu radość nie do opisania. Ja wiem, wiem, że ona jeszcze nie do końca kojarzy o co w tym wszystkim chodzi, a zapału do tworzenia więcej miał tata niż córa... ale... to nic, to nic. Radości nie ujmuje ani ciut, ciut.
A oto cudne dzieło:

Dziękuję.

środa, 20 kwietnia 2011

I jaki tu dać temat?

Czasem ręce same się załamują. Nie wiem, czy tak jest tylko w naszym kraju, czy jeszcze gdzie indziej... Ale do rzeczy.
Tyle się trąbi wszędzie o profilaktyce w walce z rakiem. Że trzeba się badać, że sprawdzać, że trutututu. Tym bardziej, jeśli jest się w grupie zagrożenia. A tymczasem mam wrażenie, że to tylko czcze gadanie. Bo czyż najbardziej w grupie zagrożenia nie jest ten, u kogo nowotwór wykryto? Tak na logikę, przynajmniej moją, osobę, u której znaleziono jakieś raczysko, powinno się prześwietlić od czubka głowy po koniuszki palców. A u nas? Pacjent, który po trzech latach od operacji usunięcia jednego nowotworu, idzie pod nóż z następnym (który okazuje się być starszy od poprzedniego, jest zupełnie innego typu i w zupełnie innej części ciała umiejscowiony) dowiaduje się, że rezonans całości organizmu może sobie zrobić prywatnie, za jedyne 8000 zł, bo NFZ takich badań nie finansuje. Dla mnie to porostu jakaś groteska. Po pierwsze, to, co wycięli teraz, mogli usunąć dużo wcześniej. Podobno im wcześniej, tym lepiej. Tyle, że trzeba było całego człowieka przebadać. A po drugie, skoro było "coś" w okolicach klatki piersiowej i drugie "coś" w jamie brzusznej to chyba uzasadnione jest sprawdzenie, czy nie ma w głowie, nodze, płucach, dup*e... Nie bardzo rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. I jest mi naprawdę przykro, że przy tak wysokich składkach "na zdrowie" tak niewiele ma się w zamian. Bo tego nawet do minimum zaliczyć nie można :(

piątek, 25 marca 2011

Trutututu trąbka z drutu :P

Chlebek dzielnie rośnie i szykuje się do jutrzejszego spotkania z piecem, obecnie zajętym przez rumieniące się, jak niegdyś panny w obliczu komplementów, bułeczki. A mi się pączków chce! Popijam więc kakao, z nadzieją, że zaspokoi głód na pączuchy, których to obiecałam sobie nie smażyć aż do Wielkanocy. Masochistka, tak, tak, wiem ;) Ale w sumie ile można? Przerwy dobre są, bo pozwalają odkrywać na nowo. I nie tyczy się to tylko smaków, nieprawdaż? Dlatego też nabyłam ostatnimi czasy piękne kredki ołówkowe, wygrzebałam z głębin szafy suche pastele, odkryłam miejsce zapodziania tłuściochów (tłuściochami pozwalam sobie pieszczotliwie nazywać pastele olejne) i... zbieram się. Do wyrysowana tego i owego. A następnym krokiem będzie pakt z farbami. Mam na oku pewne sympatyczne akryle, żeby tak jeszcze znalazły drogę do mnie...A jak nie, to akwarele zawsze kochałam, czas rozkochać w nich Pociechę. Oczywiście Zosieńka już akwareli używała, z ogromnymi sukcesami na dodatek - malowała nimi swoje dzieła ulepione z masy solnej ;)

Ech, te pączki...
To chociaż sobie powspominam. Te z ostatnich dni karnawału :)

w pocie czoła lukrowane

angielskie


i pyszności z dziurką :)

środa, 9 lutego 2011

A na deser...

... maślane, słodziutkie, mięciutkie,wprost rozpływające się w ustach. Uciecha z nich ogromna, bo Zosieńka pomagała w produkcji. Ja ciasto dzieliłam na części, robiłam z nich wałeczki, zawiązywałam na supełki i kładłam na blachę. Zosieńka dzieliła na części, wałkowała wałeczki, zgniatała je w bryłeczki i też kładła na blachę. Oczywistym jest, że Zosine baryłeczki wyszły najpyszniejsze!
Zabawy i radości miałyśmy po pachy, i nadal mamy, bo bułeczek wyszedł całkiem spory kopiec :)

I kolejne partie, tym razem z rodzynkami, mniam :)





wtorek, 8 lutego 2011

Śmieszne buły

Już od jakiegoś czasu przeglądam i śledzę zawartość pewnego wyjątkowego bloga http://pracowniawypiekow.blogspot.com/
i wprost nie mogę wyjść z podziwu (i zachwytu) - ileż pyszności można upiec w domu.
Mimo, że nie jestem zwolenniczką pieczywa na drożdżach, dziś postanowiłam takowe powołać do życia we własnej kuchni. Ale, w końcu chyba każdy ma czasem ochotę na białą, świeżą bułeczkę, prawda? Zwłaszcza dzieciaki,które chyba od dawien dawna uwielbiają zapychać się bułami. Urokowi tych bułeczek nie można się oprzeć, choć to tak naprawdę najzwyklejsze w świecie "kajzerki".
A dzieci wsuwają je nie tylko buzią, ale i oczami :) Ba, oczami nawet chyba dzielniej, bo brzuszek przyjmuje ograniczone ilości. 




czwartek, 13 stycznia 2011

Domowy chlebek

Nareszcie! Już od dawna miałam ogromną ochotę na własnoręcznie upieczony chlebek. Tylko jak się do tego zabrać? Pieczenie chleba zawsze wydawało mi się sztuką wielce trudną i wysoce skomplikowaną. A to takie proste! W poniedziałek dostałam zaczyn. Oczywiście można go zrobić samemu, ale taki darowany, pielęgnowany od dłuższego czasu i przekazywany bliskim osobom jest wyjątkowo wyjątkowy ;)
Nic, tylko zabrać się do roboty i cierpliwie czekać (a jak niektórym wiadomo, cierpliwość nie jest moją najmocniejszą cechą). Ale, jakoś się udało, a wyglądało to tak (no,może nie do końca tak, bo fotki wyszły jakieś takie blade i w niebieskawym odcieniu):


Ciasto już wyrobione, dokładnie uklepane w formach.


Wyrośnięte, po 8! godzinach - trening cierpliwości doskonały.


Gotowy :) do schrupania :D