Serdecznie witam i o zdrowie pytam

Witam,
mam nadzieję, że miło spędzisz tu czas i jeszcze kiedyś mnie odwiedzisz.

niedziela, 29 listopada 2009

Ciężkie noce

Ostatnimi czasy Zosieńka kiepsko sypia. Ma ogromne problemy z zaśnięciem i często się budzi. Najchętniej spałaby cały czas przy piersi albo chociaż z mamą przy boku. Nie daj Boże wstanę z łóżka, po chwili budzi się z płaczem i woła "mama". Uśpić ją z powrotem ciężko, zwłaszcza przed północą. A jak już śpi, to włazi na mnie co jakiś czas i grzebie mi pod koszulą ;).
Jej kłopoty ze snem są zapewne wynikiem ząbków rosnącym hurtem - pięć na raz nieźle musi dawać popalić. Jeden już całkiem dobrze widać, drugi przebił się przez dziąsełko dziś wieczorem, a trzy są w drodze :). Bidula Zosiula musi bardzo cierpieć, bo przecież wyrzynające się zęby to bolesna sprawa. Żel na dziąsła pomaga tylko na jakiś czas, a nie można nim raczyć buzi dziecka w nieskończoność.
Do kłopotów ze snem swoje trzy grosze pewnie też dołożyła ostatnia szczepionka (a dokładnie dwie: odra, różyczka, świnka + ospa dodatkowo). Po tej pierwszej efekty uboczne mogą występować do dwóch tygodni, więc pewnie jeszcze parę kiepskosennych nocy przed nami. A mi pozostaje dalej głaskać, lulać, kołysanki śpiewać i przytulać, bo nie mam serca zostawić płaczącego Maleństwa, aż samo zaśnie (słyszałam o takich praktykach, ale mi wydają się bezlitosne i brutalne).
Tylko ze zmęczenia i niedospania już totalnie z sił opadam...
Dobranoc, aaaaaaaaaaaaaaaa

niedziela, 8 listopada 2009

Jesiennie

Najdłużej pisany post :) Teraz jest poniedziałek, 9 listopada, 16:34 :)

W końcu tej jesieni udało nam się wprowadzić regularny plan dnia. Najciekawszym jego punktem jest spacer w najbliższym nam parku. Zosieńka kochana biega po opadłych liściach, zbiera te najbrzydsze,najbardziej mokre i lepiące, czasem gmera rękawiczką w kałuży oraz gania piłeczki, które ze sobą zabieramy - zabawa na 102.
Podczas tych spacerów zawieramy również nowe znajomości. Często w naszej porze spacerowej spotykamy Julkę z mamą. Julka jest o 7 dni od Zosi młodsza,więc, kto wie, może to początki prawdziwej przyjaźni?
Podczas tych spacerów okazało się również, że Zosieńka przepięknie nadgoniła swoje wcześniacze zaległości. Umiejętnością chodzenia i ilością używanych używanych w komunikacji słów dorównuje rówieśnikom. Ba! Niektórych nawet przegoniła :) Moja radość jest ogromna nie dlatego, że startuję w konkursie "a moje dziecko to...". Jestem przeszczęśliwa, bo z Zosi była taka maleńka kruszynka, tak bardzo bałam się o jej zdrowie i życie... A tu proszę! Nie dość, że nadgoniła, to czasem i przegonić się udaje ;)


Jesień jak to jesień. Pogoda zmienna i kapryśna. Wirusy latają i wypatrują celu. I jakiś taki okropny zarazek upatrzył sobie moje Maleństwo. W piątek Zosieńka była bardzo apatyczna i senna, pokładała się i często i długo spała. Najlepiej przytulona do mamusi. W dzień dostała temperatury ponad 38. Mimo czopków przeciw gorączkowych wieczorem termometr wskazał 39,3 st.Celsjusza. Tak wysokiej temperatury Zosia jeszcze nigdy nie miała. Była bardzo osłabiona, lała się przez ręce. Wylądowałyśmy na ostrym dyżurze. Lekarz zalecił silniejsze środki przeciwbólowe, dodatkowe lekarstwa i wizytę u pediatry, najlepiej w poniedziałek (niestety, numerków na dziś brak, będziemy próbować jutro), a w razie utrzymującej się gorączki ponowne odwiedziny na nocnym dyżurze.
Sobota upłynęła nam sennie i leniwie.Zosia przespała prawie cały dzień, oczywiście wtulona we mnie. Nie dała się zostawić choćby na chwilkę, bo zaraz budziła się z płaczem, żałośnie wołając "mama". Tak więc łóżko miałyśmy wygrzane... Na szczęśćcie choróbsko powoli odchodzi. Gorączki już nie dokuczają, Zosieńce wracają siły tylko... ciągle śpi :) Niech śpi.Sen to zdrowie.

A przy okazji tematu zachorowania Maleństwa jakoś nie mogę pominąć postawy jej"tatusia". W sobotę przed południem wysłałam mu esemesa odwołującego jego niedzielną wizytę. Zadzwonił parę godzin później z pretensją, w jaki sposób choroba Zosi przeszkadza jego wizycie. Wyjaśniłam, że Zosieńka prawie cały czas śpi i to przy mnie. Niezadowolony oznajmił, że przyjedzie w takim razie w środę i kazał ucałować Zosię. Nie zapytał,czy nie mamy innych planów i czy w ogóle mamy ochotę na jego wizytę. Po prostu oznajmił, że będzie. Kiedy on się nauczy, że nie może sobie do mnie wpadać kiedy chce, i że ja nie siedzę bezczynnie czekając na niego? Cóż, elementarne zasady kultury i dobrego wychowania omijają niektórych szerokim łukiem. Ale najgorsze jest to, że nawet nie zapytał, jak Maleńka się czuje, co jej jest? Zero. Otrzymał informację, że dziecko chore i tak osłabione, że cały dzień śpi i nawet się nie zainteresował, co takiego się stało? "Tatuś" od siedmiu boleści. Kolejny z serii "prezent załatwi wszystko" :(


wtorek, 15 września 2009

Mamo,mamo, mama!

Zosia budzi się na różne sposoby. Raz wesoła, gada do siebie, albo złazi z łóżka i wybiera się na wędrówkę w poszukiwaniu mamy. Innym razem niezadowolona, krzyczy EEEE :)
Dziś usłyszałam cichutkie "mamo, mamo, mama". Zosia siedziała na łóżku z wielce zaspaną miną. Gdy tylko przyszłam (oczywiście niezwłocznie) bez słowa objęła mnie za szyję i przytuliła się. Po chwili, lekko ukołysana, znowu spała. W moich ramionach. Naprawdę, nie da się opisać słowami, jakie to cudowne, gdy dziecko tak bezpośrednio, konkretnie woła. A potem wtulone zasypia... Nie da.

środa, 9 września 2009

Tup, tup, tup

W niedzielę Zosia zrobiła pierwsze samodzielne kroczki. Od mamusi, do cioci :)
Poniedziałek był dniem chodzenia przy wszystkim, co się dało.
Dzisiaj natomiast Zosia przez dłuższy czas ćwiczyła równowagę na łóżku. Weszła na naszą wersalkę, stawała, kucała, robiła skłony, kręciła się, stojąc na nóżkach. Śmiechu było przy tym co nie miara, bo co i raz klapnęła na pupkę. I wyglądała uroczo, przy tej słodkiej gimnastyce.
Ale wszystko kiedyś się kończy. Zosia spoważniała, zeszła z łóżka i... zaczęła chodzić po dywanie! Jeszcze trochę niepewnie i chwiejnie, ale sama! Sama! SAMA!!!
Och, ile się dziś nachodziła, naśmiała, i nawygłupiała z mamą. Najbardziej podobało się jej chodzenie ode mnie do lustra, i z powrotem do mnie na czterech. Przy mnie do góry, i znowu do lustra na nóżkach. A przy lustrze na czworaki... Napracowało się dziś Maleństwo i przez to chodzenie zaliczyło dodatkową drzemkę :)
Ciekawe, co będzie jutro (a w sumie to już dzisiaj,hihihi). Ile się nachodzimy :)

niedziela, 23 sierpnia 2009

Tak niewiele, a tak cieszy

Dziś Zosieńka przerwała na moment konsumpcję mleczka. Przerwała, żeby wspiąć się na mnie, dać buziaka i położyć mi się na brzuchu przytulając jednocześnie policzek do mojego policzka. Przylgnęła do mnie i objęła swoimi malutkimi rączkami. Tak na chwilkę, żeby zaraz wrócic do konsumpcji mleczka.
Sama słodycz :o)

piątek, 21 sierpnia 2009

Jest nam cudownie!

Zosia coraz więcej mówi. Już nie sposób zliczyć i wymienić wszystkich nowych słówek i zwrotów. Warto natomiast zwrócić uwagę na przeuroczego "buziaka", któremu zazwyczaj towarzyszy wesołe cmoknięcie lub odwrócenie mojej głowy w Zosi stronę - jeśli jestem od niej odwrócona lub patrzę w innym kierunku. Maleństwo uwielbia rozdawać buziaki i cieszy się za każdym razem, jak jakiegoś dostanie.

Ah, a dzisiaj byłyśmy na placu zabaw. Zosia bujając się na huśtawce wysyłała mi całuski cmokając swoją rączkę i wyciągając ją w moja stronę. Pewnie niedługo nauczy się zdmuchiwać te cmoki z dłoni, hihihi. Ale i tak najfajniej było na zjeżdżalni. Razem wspinałyśmy się po schodkach (czasami Zosia sama wspinała się na czterech), a potem razem zjeżdżałyśmy - bo zjeżdżalnia była duża. Ile było przy tym śmiechu i radości. Maleństwo nie mialo najmniejszej ochoty wśiąść na rowerek , nie mówiąc już o powrocie do domu. Na szczęście pomogła metoda na "pospacerujemy za rączkę". W końcu Zosieńka już tak ładnie chodzi, trzymając się jedną ręką, że środki transportu stały się zbyteczne ;o)

Cudowne, naprawdę cudowne są chwile spędzone z Dziecięciem. I te wesołe, i te zakropione łzami. I w te radosne, szczęśliwe dni, i w te nieco cięższe i problematyczne. Ale nawet najtrudniejsze momenty odchodzą w zapomnienie, gdy Maleństwo zasypia w ramionach :)

piątek, 14 sierpnia 2009

Dialog

Jeszcze jedno doniesienie z dnia wczorajszego.
Byłam zajęta jakimiś robotami domowymi, a Zosieńka grzecznie, choć dość głośno bawiła się w pokoiku. Głośno znaczy bezpiecznie, więc zaniepokoiła mnie nagła cisza. Zaraz po niej, bo nie trwała zbyt długo, ot, jakieś dwie minutki, nastąpił wrzask. Wchodzę i co widzę? Moje ukochane Dziecię stoi sobie we własnym łóżeczku i płacze. Rozbawił mnie ten widok niemiłosiernie, ale z poważną miną pytam:
M: Zosiu, co się stało?
Z: (wyciągając rączki) Maaamaaa
M: Weszłaś do łóżeczka?
Z: Tiak (troszkę szlochając i kiwając główką na potwierdzenie)
M: I nie możesz wyjść?
Z: Tiak
M: Wyjdź tak samo, jak weszłaś
Z: NIE, NIE, NIE (główka mało nie odpadła :o))
M: Zosiu, przecież potrafisz
Z: Nie
M: Potrafisz. Tyłem, tak, jak z dużego łóżka
Z: Nie
M: Spróbuj, ja Ci pomogę
Z: Nie
Tu nastąpiła chwila zastanowienia, po czym Zosia spróbowała wyśliznąć się z łóżeczka trzymając poziomej barierki ( ma wyjęte trzy sztachetki, więc jest spora dziura) i wysuwając nóżki przez dziurę. Niestety, do podłogi było daleko, więc wciągnęła się z powrotem i wyciągnęła do mnie rączki.
Z: Mama
M: Mam Cię wyjąć?
Z: Tiak
M: Ale przecież Ty potrafisz wyjść sama
Z: Nie
M: Pomogę Ci troszkę, tylko musisz usiąść. Usiądziesz?
Z: Tiak
Jak usiadła i przekręciła się na brzuszek troszeczkę pomogłam trafić jej nóżkami w dziurkę. Maleństwo szybciutko i sprytnie wyśliznęło się z łóżeczka. Stanęła obok i odwróciła buzię w moją stronę i radośnie wykrzyknęła "mama". Tej miny nie zapomnę chyba do końca życia. Zosia była tak z siebie dumna, taka zadowolona! Cała tryskała radością :)

czwartek, 13 sierpnia 2009

Dzisiaj

Dzisiaj rano była "kaka dobla" czyli oczywiście dobra kaszka. Mniam, mniam to już za mało, żeby wyrazić zadowolenie z jedzonka :)
Nieco później tańce na kolankach przy przebojach Fasolek, a potem bitwa na jaśki z mamą. Bitwa była super, bo więcej w niej przytulania niż bicia, hihihi. I ubaw po pachy, bo z jaśkiem można zrobić tyyyyyle rzeczy. Np. schować się pod niego, albo rzucić na, albo położyć mamie na głowie, albo sobie, albo zakryć dwoma uszy, albo położyć na mamie i przytulić się mocno, albo...
Po harcach z jasieczkami nadszedl czas na grająco-świecącą lalę. Jak tak pięknie gra i świeci, można potańczyć, pośpiewać "lalala" lub pokazać paluszkiem, gdzie ma oko, nos i buzię. I dziś, po raz pierwszy, razem z paluszkiem położonym na oku padlo słowo "oko". Zwykle mama mówiła co, a Zosia pokazywała. Dziś sama nazwała okiem oko :D Bardzo ładnie i wyraźnie. A ile jej to radości sprawiło! A mamie ile!!
Eh, piękny dzień sięnam zapowiada. Mimo tego okropnego deszczu i pochmurnego nieba. U nas ogromne Słońce - Gorące :o)

środa, 12 sierpnia 2009

Wczorajsza rocznica :o/

Wczoraj, 11.08.2009 r. minął rok od wyprowadzki ojca Zosi. Rok temu wrócił z pracy, wywołał awanturę (powód był bardzo poważny - Zosia płakała przy balsamowaniu po kąpieli), zawinął się i już nie wrócił. Rzekomą przyczyną jego wyprowadzki była reakcja mojego taty na naszą kłótnię. Ponieważ "tatuś", po powrocie moich rodziców do domu, powtarzał w kółko, że to nie ma sensu i tak będzie cały czas (pytany o to jak?, w dalszym ciągu powtarzał, że TAK będzie cały czas, nie wyjaśniając ni ciut ciut o co chodzi). Mój tata zapytał go, co w takim razie ma zamiar zrobić. Opowiedziało mu milczenie i głupia mina "tatusia". Po kilkakrotnym powtórzeniu pytania, tata zapytał wprost, czy chce nas zostawić, on tylko spuścił wzrok. Tato bardzo się zdenerwował i kazał mu zwrócić pieniądze, które mu pożyczył (w końcu pożyczał przyszłemu zięciowi, narzeczonemu córki i ojcu wnuczki, opuszczając nas, stał się obcym człowiekiem, a pożyczał na spłatę długów P., żebyśmy mogli wziąć kredyt na mieszkanie). I właśnie wybuch mojego taty o pieniądzach "tatuś" podał jako przyczynę swojego odejścia, powiedział, że "w takiej sytuacji nie może tu zostać".

W maju 2008, dokładnie trzeciego, w moje urodziny P. oświadczył mi się. Dał mi pierścionek z białego złota i wielki bukiet róż. Klęczał przede mną i mówił, że jestem kobietą jego życia, że nie wyobraża sobie siebie beze mnie, że chce być ze mną już na zawsze. Przepraszał za swoją zdradę, mówił, że to największy błąd jego życia, że bardzo tego żałuje, że uświadomiło mu to, że jestem dla niego najważniejsza, że był strasznie głupi i że więcej się to nie powtórzy. Ja byłam wtedy w szóstym miesiącu ciąży, o którą staraliśmy się ponad rok.
W czerwcu zaczęło dziać się między nami coś dziwnego. P. zaczął być, bardzo delikatnie mówiąc, niesympatyczny. Wszystko zaczęło mu przeszkadzać, przestał prawie całkiem ze mną rozmawiać, był bardzo zmęczony i na nic nie miał siły. Oznajmił również, że koniec z seksem, bo boi się, że zrobi krzywdę Zosi. To drugie byłam w stanie zrozumieć. To pierwsze wytłumaczyłam sobie swoją nadwrażliwością wywołaną przez ciążę.

W nocy z 27 na 28 czerwca trafiłam do szpitala. Przez cały wieczór nie czułam ruchów Zosi. Bardzo mnie to przestraszyło i chciałam sprawdzić czy wszystko z nią w porządku. To był 32 tydzień ciąży, więc jeszcze stanowczo za wcześnie na powitanie jej na świecie. Okazało się, że z Maleńką wszystko w porządku, że to ze mną jest problem, bo zaczęłam rodzić. Zostawili mnie w szpitalu i faszerowali lekami na podtrzymanie ciąży. Niewiele to dało, bo w nocy z 30 czerwca na 1 lipca zaczęły mi odchodzić wody płodowe. 1 lipca o 10.15 drogą cesarskiego cięcia na świecie pojawiła się Zosia. Sytuacja była ciężka, bo ściągnęli ze stołu operacyjnego dziewczynę, która miała planowaną cesarkę, po to, żeby położyć mnie, bo nie było czasu na czekanie. Przeżywałam koszmar. Bardzo bałam się o Zosię, zestresował mnie lekarz, który kilkakrotnie powtarzał, że nie powinnam przyjeżdżać do tego szpitala w tak dramatycznym stanie, zestresowała mnie ordynator z noworodków, która powiedziała, że odeślą Zosię do innego szpitala, zestresował mnie fakt, że musieli ściągać ze stołu już przygotowaną do operacji pacjentkę, bo mój stan był tak poważny. Na szczęście Zosia urodziła się zdrowa. Sama pięknie oddychała, serduszko pracowało prawidłowo. Dostała 9 punktów w skali Apgar w pierwszej minucie życia i 10 punktów w trzeciej. Rewelacja! Mimo to musiała zostać umieszczona w cieplarce, podawali jej antybiotyk przez wenflon umieszczony w główce. A główkę miała tak maleńką, jak moja luźno zaciśnięta pięść. Była bardzo maleńka i chudziutka (45 cm, 1980 gr). Paluszki miała cieniutkie jak półtorej zapałki. Była czerwona, bo pod przezroczystą jeszcze skórką prawie nie było tkanki tłuszczowej. Miała bujną, ciemną czuprynę z jasnymi koniuszkami włosków. Brwi i rzęsy miała przezroczyste. Wyglądało to tak, jakby nie miała ich wcale. Płakała tak cichutko, że gdy mi ją wyjęli z brzucha, ledwo ją słyszałam. Boże! jak ja bardzo się o nią bałam! Jej stan był stabilny, ale za każdym razem, gdy pytałam o to lekarzy mówili, że teraz jest dobrze, ale za chwilę może wydarzyć się coś złego. Że u takich wcześniaków nic nigdy nie wiadomo, i nie mogą dać gwarancji, że przeżyje. Na domiar złego miałam problemy z laktacją. Ogromne. Personel z noworodków ciągle upominał się o pokarm (czasem w bardzo grubiański i niemiły sposób), za to położnicy mi powtarzali, żebym się nie stresowała, bo po cesarce to normalne. A ja denerwowałam się bardzo. W szpitalu było kilka kobiet, które po prostu nie chciały karmić piersią. Mnie neonatolodzy traktowali tak samo jak je. A ja naprawdę bardzo się starałam, bardzo walczyłam o laktację, katowałam swoje piersi tak, że bolały nawet przy delikatnym myciu. Dobijające było jeszcze to, że na mojej sali ciągle zmieniały się matki, które przychodziły ze swoimi maleństwami na trzy dni, i znikały do domów. A ja na swoją Zosieńkę mogłam tylko popatrzeć przez szybkę i czasem ją pogłaskać. Nie mogłam wziąć jej na ręce, przytulić, ukołysać... I jeszcze te jej kruche żyłki. Normalnie żyła z wenflonem u tak małego dziecka wytrzymuje ok. 24 godzin. Zosi żyłki pękały już po ośmiu. Całą główkę miała w strupkach. A przy każdej zmianie wenflonu tak bardzo płakała. A ja nie mogłam w żaden sposób jej pomóc.
P. codziennie przyjeżdżał do mnie do szpitala. Był bardzo zmęczony i często przysypiał. Cieszyłam się z każdych jego odwiedzin, ciągle mu powtarzałam jak bardzo go kocham, jak się cieszę, że już jesteśmy pełną rodziną, jak nie mogę się doczekać powrotu do domu. Jak tylko się pojawiał, przestawałam płakać i zaczynałam, jak znikał za drzwiami szpitala. Powiedziałam wszystkim, żeby mnie nie odwiedzali, bo teraz tak naprawdę potrzebny mi jest tylko on. A nie miałam dużo czasu na odwiedziny, bo co trzy godziny musiałam ściągać pokarm dla Zosi, a przy mojej fatalnej laktacji zajmowało to grubo ponad godzinę. Dla P. byłam niemiła tylko dwa razy. Pierwszy, jak obiecał mi, że będzie w szpitalu ok. 11-12, a o 12 był jeszcze (podobno) w Sochaczewie u mamy. Sprawiło mi to ogromną przykrość, bo bardzo czekałam na jego przyjazd. Naprawdę bardzo. Drugi raz, jak wysłałam go po laktator, a on, zamiast udać się do sklepu dziecięcego, w którym kupowaliśmy większość rzeczy dla Zosi, wybrał się z moją siostrą do Arkadii. Dla mnie było to całkowicie niedorzeczne i zdenerwowałam się, że spędzili cały dzień na lataniu po sklepach. A laktarot był tuż, tuż.
W końcu 17 lipca (troszkę na moją prośbę, bo przytrzymaliby nas dłużej) mogłyśmy wyjść do domu. Ja się bardzo cieszyłam. P. po nas przyjechał. Zanim dostałyśmy wszystkie wypisy, minęło parę godzin. Podczas drogi do domu był zdenerwowany i nie odzywał się w ogóle. Myślałam, że to z przejęcia, że wiezie córeczkę do domu. Na miejscu mama i moja siostra szykowały pokoik na przyjście Zosi - P. nie zrobił nic. Nawet łóżeczko nie było skręcone. Siedziałam z Zosią na kolanach w drugim pokoju i czekałam, aż przygotuje Maleńkiej spanie. Jak skończył, powiedział, że musi wyjść odreagować. Nie było go jakiś czas.
Dzień po moim wyjściu ze szpitala byliśmy w banku, żeby podpisać umowę kredytową - braliśmy kredyt na nasze wspólne mieszkanie. Kilka dni później podpisaliśmy akt notarialny.
Od mojego powrotu P. zachowywał się bardzo dziwnie. Nie chciał nic zrobić przy Zosi, do mnie się nie odzywał, każdą moją prośbę o przytulenie czy zamienienie kilku zdań kwitował krótkim "zaraz". Wracał po pracy do domu, włączał telewizor, kładł się w nogach łóżka i zasypiał. Denerwował się, jak go prosiłam, żeby położył się normalnie. Raz poproszony przez moją mamę o pomoc przy zmianie pieluszki (Zosia robiła ogromne kupki naplecki, całe ubranko było do zmiany a Maleństowo do umycia, bo chusteczki nawilżane sobie nie radziły) powiedział, że ja sobie świetnie radzę, a moja mama jest nadgorliwa i za bardzo przesadza. Każdy kolejny dzień był coraz gorszy od poprzedniego. W końcu przestaliśmy w ogóle ze sobą rozmawiać. Ja ciągle płakałam, nie wiedziałam co się dzieje i o co chodzi. On nie chciał nic wyjaśnić. Nie dawałam sobie sama rady z Malutką, a z jego strony nie było żadnej pomocy. Mało tego, często mi jeszcze bardzo utrudniał. Przestawiał wodę w drugi koniec łóżka, a mi z Zosią ciągle uczepioną piersi ciężko było po nią sięgnąć. Ja nie dojadałam, on przynosił sobie talerze kanapek i pytał czy zjem tylko wtedy, jak zrobił takie, których ja nie jadam. Jak jeździliśmy na dzialkę, też w ogóle ze mną nie rozmawiał.
Raz była tam z nami jego rodzina. Przez cały czas byli bardzo zdenerwowani, a on od początku zachowywał się dziwnie. Najpierw darł się na nich, że pomylili drogę, potem nie chciał wpuścić na górę do domu, już na działce cały czas trzymał się z boku albo bawił z młodszym bratem. Jego rodzina też była dziwnie spięta. Rozmowa nie bardzo się kleiła, opieszale odpowiadali na toasty mojej mamy "zdrowie młodych". Kilka miesięcy później okazało się, że po prostu wiedzieli, że P. ma inną.

Jego "wybranką" była koleżanka z pracy. Dziewczyna, która miała czelność głaskać mnie po brzuchu, jak jeszcze byłam w ciąży i prosić, żebym przyjechała pokazać maleństwo, jak już się urodzi, bo ona bardzo kocha dzieci, a sama ma synka. O tym, że mnie zdradza dowiedziałam się dość późno. Już po jego wyprowadzce. Z tego, co kiedyś, w przypływie szczerośći, powiedziała jego mama, zaczął mnie zdradzać w czerwcu (piątego jego jaeszcze nie kochanica przyszła do pracy), zanim trafiłam do szpitala.
Dopóki nie wiedziałam, że ma inną, chciałam, żeby spędzał jak najwięcej czasu z Zosią. Ale on wolał spędzać go z kim innym. Zamiast długiego sierpniowego weekendu z córką, wybrał wypad na Mazury z cudzą żoną i jej pomiotem. Zamiast spaceru z własnym dzieckiem, wybrał odwiezienie kochanki do domu po pracy, zamiast odwiedzin u córki, wybrał grilla z wcześniej wymienioną. Jakiś czas temu uzasadnił to tak, że "w tamtym okresie życia, Zosi była bardziej potrzebna matka niż ojciec".
Oprócz tego, że mnie zradzał i lekceważył opowiadał wszystkim dookoła niestworzone rzeczy na mój temat. Jak to się roztyłam, jaka jestem zaniedbana i jaka ze mnie jędza. Jędza? Ja tylko płakałam z bezsilnośći i braku wsparcia z jego strony. Roztyta i zaniedbana? Po wyjściu ze szpitala ważyłam tyle co przed ciążą, a brak makijażu i wysokich obcasów chyba uzasadnia opieka nad noworodkiem. Szok przeżyła jego koleżanka z pracy. Kiedyś byłam tam przejazdem i wstąpiłam pokazać Zosieńkę. Otworzyla szerko oczy i powiedziała, że wyglądam tak samo jak przed ciążą, albo i lepiej. Ja grzecznie podziękowałam i spytałam skąd to zdziwienie, a ona na to, że P. mówił...

Wielka miłość szybko prysnęła i P. rzekomo zaczął się starać naprawić swój błąd i nas odzyskać. Starania te sprowadzały się w większości do opowiadania o wspólnych wakacjach i o tym, że będziemy razem mieszkać. Kilkakrotnie, n amoją prośbę wyświadczył mi jakąś przysługę. Ale przede wszystkim były to opowieści zakrapiane łzami i wielkimi deklaracjami naprawy skierowane do otoczenia P. Nie do mnie.
Jego zapał do naprawy tego co zepsuł szybko minął. Nie trwał nawet roku i zakończył się znalezieniem nowej wybranki. A ja wiedziałam, że jego deklaracje są bez pokrycia i że tak to się skończy. W końcu to nie pierwszy raz. A historia podobno lubi się powtarzać.

Nie rozumiem wielu rzeczy. Tak naprawdę nie rozumiem z tego nic.
Po co starać się o dziecko z kimś, kogo się nie kocha i nie chce się z nim być? Jak można ze łazami w oczach oświadczać się i deklarować dożywotnią miłość i złamać tą deklarację już w następnym miesiącu? Jak można zabawiać się z kochanką, gdy własne, nowonarodzone dziecko leży w szpitalu? Jak można mieć w głowie romanse, gdy rodzi się taki wcześniak i jego przyszłość jest tak niepewna? Jak można plątać się między matką swojego nowonardzonego dziecka a kochanką, a na noce wracać do mieszkania przyszłych/niedoszłych teściów? Jak można oczerniać kogoś tylko po to, żeby usprawiedliwić swoje złe postępowanie? Jak...
Ale najbardziej niezrozumiałe jest dla mnie to, że kupił ze mną mieszkanie i wziął kredyt na trzydzieści lat wiedząc, że ze mną nie będzie. Wpakował mnie tym jak śliwkę w kompot. Cały czas muszę się męczyć z Zosią w małym pokoiku u moich rodziców. Z tak potężnym kredytem nie mam szans na wzięcie jakiegoś na choćby najmniejszą kawalerkę, żebyśmy z Zosią miały własny kąt. Nie mam szans na mieszkanie komunalne ani spółdzielcze, bo jestem właścicielem nieruchomości.
Mało tego, do kredytu są cały czas niedopłaty, bo P. nie reguluje należności, które się zobowiązał pokrywać, a za mieszkanie nie został zapłacony jeszcze ani jeden czynsz.
Ja nie mam z czego się dołożyć, nawet, jakbym chciała (tylko dlaczego miałabym chcieć, skoro zostałam tak podle i perfidnie wmanewrowana). Jestem na urolpie wychowawczym, który jest bezpłatny.

Eh, pisać na ten temat można by było dużo...

To tak po krótce ;o) Na podsumowanie tej jakże miłej rocznicy.

Halo! Babcia!

Przed chwileczką Zosieńka mnie niezmiernie zaskoczyła. Przyniosła mi mój telefon i podała mówiąc "alo, bappa". Cóż miałam zrobić - zadzwoniłam do babci!
To niesamowite. Maleństwo teraz każdego dnia zdobywa jakąś nową umiejętność i uczy się nowego słówka.
Dziś np. przykładała telefon do ucha i mówiła "alo, alo". I pięknie jadła obiadek: na trzy sposoby: buzią, prosto z talerza jak mały szczeniaczek, w rączkę i do buzi, na widelczyk i do buzi. Pierwszy sposób był przekomiczny i wyglądał rozbrajająco. Ostatni napawał mamusię dumą, zwłaszcza, że Maleństwo za każdym razem (czasem lepiej, czasem gorzej) trafiało widelczykiem z jedzonkiem do buzi! A na widelczyk sama nabierała ziemniaczki :)
Dzieci są niesamowite. Współczuję tym, którzy nie chcą ich mieć. Naprawdę nie wiedzą, jak wiele piękna tracą

wtorek, 11 sierpnia 2009

Krówka robi "mu"

Nie ma to jak wypoczynek na wsi. Dziecko poznaje świat, uczy się nowych "słówek" i rozpoznaje zwierzątka. Tak więc krówka mówi "mu", kotek "miau", piesek "(h)au" a kurki "koko". Zwierzątka stały się realne i okazało się, że nie są jedynie obrazkami w książeczce. Oczywiście piesek i kotek były znane już wcześniej, krówka w sumie też, ale dopiero parę dni temu Zosia miała okazję zobaczyć te wszystkie zwierzaki z bliska, pogłaskać je, a z niektórymi nawet się pobawić :).
Oprócz tego podczas działkowania Zosia nauczyła się zabawy w a-ku-ku oraz pięknie dmuchać.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Tup, tup, tup

Moja Królewna chodzi!!!
Co prawda jeszcze nie sama, tylko za rączki, ale CHODZI. Piękny pokaz dała w poczekalni u lekarza. Stała sobie przy stoliczku z zabawkami, ja siedziałam na krześle, jakieś półtora do dwóch metrów od niej. Pobawiła się chwilkę, po czym odwróciła i wyciągnęła rączkę z radosnym "MAMA". Tak jakoś odruchowo ułożyłam ręce dłońmi do góry na kolanach i zapytałam "co Zosieńko?" A ona podła mi najpierw jedną łapkę (tą, którą do mnie wyciągnęła), potem wykonując obrót w moją stronę drugą i dzielnie przytuptała do mamusi.
Łza szczęścia, radości, przejęcia i wzruszenia kręci się na samo wspomnienie...
No, a po powrocie do domu, już spokoju nie dawała. Tylko tup-tup i tup-tup :o)

Poza tym Zosia znacznie w ostatnim czasie poszerzyła zakres słownictwa. Oprócz opanowanych do perfekcji "mama", "myju-myju", "buju-buju", "mój-mój", "toto" (które oznacza kto to lub co to). "Jaja" (czyli Zosia), "lala" "dziadzia", "tata", Maleństwo zaczęło pięknie mówić "TO" (ze wskazaniem przedmiotu) oraz "bappa" (czyli babcia).
Hmmm, nie wiem, czy czegoś przypadkiem nie pominęłam.

niedziela, 26 lipca 2009

Myju, myju

Jesteśmy chore. Złapałyśmy katarowego wirusa, gile ciekną nam do pasa, gardła bolą a głowy pękają.
Z racji przeziębienia, dziś rano wyciągnęłam Zosię z wanny troszkę wcześniej niż zwykle. Biedactwo w płacz, a przez łzy powtarzała "myju, myju" (co w jej wykonaniu brzmi trochę jak miu, miu), tarła rączkę o rączkę lub rączkami inne części ciała i próbowała mi uciec do łazienki :o). Urocze, naprawdę. Mogłabym patrzeć na to godzinami (oczywiście nie na szlochającą Zosię, tylko pokazującą, jak pięknie się myje). Szybciutko zwróciłam jej uwagę na cośinnego. Rozchurzyła się. Ale za to w ciągu dnia często pocierała rączki, mówiła "myju, myju" i pokazywała łazienkę. Dziś miąła NAPRAWDĘ czyste łapki ;o)

Ach, i dziś wyjaśniło się, dlaczego Kasperek (cioteczny braciszek Maleństwa) mówi na Zosię "Jaja". Bo ona mówi tak sama na siebie! Zosieńka już od dawna powtarza "Jaja", ale nie zwróciło to mojej szczególnej uwagi. A to, że Kasperek tak na nią mówi, zawsze trochę mnie dziwiło. Bo na babcię Zosię ładnie mówi "Zosia". Dziś Zosia stanęła koło mnie, dotknęła całą dłonią mojego splotu słonecznego i z radością oznajmiła "MAMA". Bardzo mnie to ucieszyło, ba! nawet wzruszyło, aż łezka zakręciła się w oku. Zosia często mówi mama już od dość dawna, ale nigdy nie zrobiła tego w taki sposób. Pierwszy raz wskazała na mnie. A jaka była z siebie dumna :o). Ja pogłaskałam ją czule po główce i dałam całuska w czółko, a Zosia, w taki sam sposób, jak przed chwilą na mnie, pokazała na siebie i powiedziała "JAJA". Znowu na mnie i "mama", na siebie i "Jaja", na mnie, na siebie... i tak kilka razy. Była z siebie bardzo zadowolona. Naprawdę. W jej oczkach widać było ogromną radość i dumę. A ten gest dłonią! Cudowny! Po prostu cudowny!!! Niemalże teatralny. Najpierw na splocie słonecznym lądowała słoń, a potem paluszki.
Jejku, jak ja żałuję, że nie udaje mi się uwiecznić wszystkich takich chwil na zdjęciach. W mojej głowie na pewno zostana na długo, żywe i świeże, ale fajnie byłoby móc pokazać je kiedyś Zosi. Jakby poptrzyła w te swoje cudne, błyszczące z fascynacji oczęta...

piątek, 17 lipca 2009

... i ulewa, aż śpiewa ...

Ha! Ale dzisiaj lało! Lało krótkimi seriami, a ja miałam przeogromne szczęście wpakować się właśnie w takie dwie serie :o) I szczęście wcale nie jest ironią, bo uwielbiam letni, ciepły deszcz. A dzisiejszy był naprawdę wspaniały: ciepluteńkie, wielkie krople.
Pierwsza ulewa złapała mnie i Zosię, jak szłyśmy na ćwiczenia. Z początku lekko padało, a Maleństwo cieszyło się spadającymi kropelkami. Jednak nie zdołałyśmy oddalić się od klatki, a już zaczęło porządnie lać. Powóz Zosieńki został ofoliowany (ku wielkiej radości Królewny - taką folię fajnie kopać, i drapać, i słuchać kropelek rozbijających się o nią...), ja w roli woźnicy dziarsko pomknęłam przed siebie, brodząc w kałużach gdzieniegdzie sięgających nawet kostek. Szło się bardzo miło, jednak japonki i deszcz nie są dobrym połączeniem. Po chwili ciężko było stawiać kroki, tak się stopy ślizgały... więc ku wielkiej radości panów z jakichś bliżej nieokreślonych służb miejskich, wyskoczyłam z klapeczek i większą część drogi pokonałam boso. Jakże cudowny był rozgrzany chodnik pod stopami i ciepłe, a jednak chłodzące kałuże. Suuuupeeerrrrrrrrrr!!! Zosieńce też się podobało spacerowanie w deszczu, bo całą drogę podśpiewywała sobie lalala, a ja jej wtórowalam, nucąc "Deszczową piosenkę". Tak więc uchachane i rozśpiewane wywoływałyśmy na twarzach mijających nas ludzi uśmiechy. Bardzo miłe, zwłaszcza, że uśmiechy były naprawdę serdeczne. Na miejsce dotarłam już jako miss mokrego podkoszulka :o)
Oczywiście, chwilę po zaparkowaniu wózka w przychodni, deszcz przestał padać. I nie padał ani podczas ćwiczeń (które były wyjątkowo krótkie, bo Zosia już świetnie sobie radzi i nie bardzo chce ćwiczyć), ani podczas kąpieli perełkowej (bąbelki były jeszcze krótsze, bo Dziecina wychodziła z wanienki), ani podczas ubierania się. Za to, jak łatwo się domyśleć, lunęło zaraz po naszym wyjściu. Na szczęście "zaraz" było trochę dluższe i zdążyłyśmy pokonać połowę drogi do domu, a Maleństwu udało sięzasnąć. Głębokim i spokojnym snem, bo w końcu deszczowe kołysanki są naprawdę urocze :o)

czwartek, 9 lipca 2009

Zosi rowerek i pierwszy na nim spacerek

Dziś Zosia pierwszy raz była na spacerku, na swoim nowym rowerku. Jak dama wyjechała na nim z klatki, zapozowała do kilku fotek i dumnie dała się pchać mamusi. Oczywiście wszystko szybko się nudzi, więc trzeba było troszeczkę zająć Dziecinę paluszkami (tu ciekawostka: żeby wyjąć paluszki, które były na dnie pudeleczka, Zosieńka wyrzuciła prawie wszystki biszkopty i wafelki - przecież to łątwiejsze i dużó ciekawsze, niż przesunięcie ich na bok i dostanie się do upragnionych paluszków).
Nie obeszło się również bez prób wyjścia z rowerka, przekręcenia się w każdą stronę i wypróbowania jazdy na stojaka. Małym dreszczem grozy przeszyła biedną mamusię próba wyjśćia dołem, z boku. O mały włoś nie zgubiłabym Maleństwa w sklepie ;o), hihihi.
Kolejny etap poznawania świata za Zosią. Teraz mamy w planach cowieczorny spacerek na rowerku. Cel: plac zabaw i huśtawka. Po takiej dawce wieczornych atrakcji mam wielką nadzieję na szybki, spokojny o głęboki sen Dzieciny.

piątek, 3 lipca 2009

Tyłem

Od jakiegoś czasu uczę Zosię, żeby schodziła tyłem z łóżka. Zwykle wyglądało to tak, że Maleństwo atakowało podłogę metodą "na główkę". Wtedy to przekręcałam Zosieńkę tyłem do krawędzi łóżka i mówiłam: z łóżka schodzi się tyłem. Samodzielne próby Zosi polegały na tym, że na hasło "tyłem" cofała się w stronę ściany, czyli oddalała od krawędzi łóżka hihihi (ale tyłem!).
Wczoraj zostałam bardzo miło zaskoczona. Zosia znowu zaatakowała głową podłogę. Trochę zmęczona upałem, a trochę ciekawa, co zrobi Maleństwo, powiedziałam: Zosiu, z łóżka schodzi się tyłem, ale nawet nie drgnęłam, żeby jej pomóc. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i jeszcze większej radości, Zosieńka raz, dwa usiadła, obróciła się tyłem, położyła na brzuszku i z ogromną gracją ześliznęła się TYŁEM z łóżka. Sama też się bardzo ucieszyła, bo przez chwilę stała przy łóżku i "podskakiwała" śmiejąc się radośnie.

czwartek, 2 lipca 2009

1 lipca 2009 - dzień pełen niespodzianek

Eh, miałam zamieścić tego posta wczoraj, ale padłam wyczerpana i zatopiłam się w błogi sen...

Wczoraj, 01.07.2009 r Zosieńka skończyła roczek!!!, a dzień ten byłe pełen niespodzianek (i dla Zosi, i dla mamy).
Pierwszy prezent ( niespodziankę) Zosieńka dostała od mamy, jeszcze do łóżka - kolorowe pianinko, które przywitała radosnymi okrzykami i piskami. Pianinko przytrzymało ją w łóżku na naprawdę dłuuugo (w końcu ma tyle dźwięków, melodyjek i takie słodkie ludziki, hihihi). Jednak odpadło w przedbiegach (z resztą jak każdy następny prezent), gdy pojawił się prezent od dziadków: kolorowy pchacz, z mnóstwem guziczków, klapek, światełek... Pchacz miał być wręczony przez dziadków po południu, ale Zosia znalazła go wcześniej. Na jego widok otworzyła szeroko oczy i buzię, zamarła na chwilkę, po czym zaczęła piszczeć, śmiać się i wyciągać w jego stronę nie tylko rączki, ale i całą siebie (była u mnie na rękach). Tak reaguje tylko na lalki-dzidziusie, którym uwielbia wkładać paluszki do oczu i gryźć je w nos.
Na rehabilitacji też czekały nas niespodzianki: wszyscy Zosieńce składali życzenia (dzięki czemu była w centrum zainteresowania, co uwielbia) i zmieniła się jej pani rehabilitantka. Zosia do razu polubiła nową ciocię i z zapałem oraz bez marudzenia zabrała się do ćwiczeń. Pewnie pomógł jej w tym ogromny bobas-lala, który był na sali :o)
Po gimnastyce i relaksującej kąpieli w bąbelkach udałyśmy się na kontrolę po przeziębieniu. Zosina pani doktor też nas miło zaskoczyła, bo wręczyła Malutkiej prezent - kolorową piramidkę złożoną ze słupka i kółeczek. Zabawka od razu przypadła Zosi do gustu, bo ostatnimi czasy uwielbia wkładać, zakładać, dopasowywać, zdejmować i wyjmować.
W domku czekało nas odkurzanie, które okazało się nie lada niespodzianką dla mamy. Nie dość, że Zosia starała się pomagać, to jeszcze nie bała się odkurzacza. Mam nadzieję, że już tak zostanie :o)
Ledwo zdążyłam schować odkurzacz, pojawiła się ciocia Klaudia z braciszkiem Kasperkiem. Dzieci o dziwo bawiły się wyjątkowo zgodnie i ładnie, co wcale nie było proste, bo pchacz był tylko jeden, a ich dwoje. Żadna inna zabawka nie wzbudzała tylu emocji. Żeby nic nie zepsuła spokoju i harmonii, wybraliśmy się na spacerek i do piaskownicy. Kasperek był w swoim żywiole, bo jako duży chłopak często bawi się w piasku. Dla Zosi był to dopiero trzeci kontakt z piaskownicą, a pierwszy taki długi. Chyba jej się podobało, bo dzielnie hasała po piasku, bawiła się nim przesypując z kupki na kupkę, robiąc dołki i, o dziwo!, wcale nie próbowała go jeść.
Powrót do domu też wiązał się z nie lada zaskoczeniem. Przed blokiem, w samochodzie, czekali dziadkowie z Sochaczewa. Moje zdziwienie było ogromne, ponieważ wczoraj tata Zosi miał przyjechać ze swoją siostrą, ciocią Magdą (która niebawem wyjeżdża), a dziadkowie mieli być na przyjęciu organizowanym w niedzielę.
Niespodzianką był również prezent - piękny, zielony rowerek ze ślimakiem. Niemal identyczny, bo różni się tylko kolorem, niebieski rowerek ma Kasperek. Pięknie będą wyglądały dzieciaki, jadąc obok siebie na takich samych rumakach :o). Co prawda do swojego rowerka Zosia musi troszkę podrosnąć, bo na razie chętnie się nim bawi, ale na posadzenie w siodle reaguje płaczem. Ale niedługo...
Potem przyjechał tata, ciocia Magda i wujek Wojtek. Przywieźli tort urodzinowy i pierwszą świeczkę, którą Zosia pięknie (z niewielką pomocą mamy) zdmuchnęła.
Tata kupił Zosi "szczeniaczka-uczniaczka", który zna mnóstwo piosenek, i którego Zosia najchętniej gryzła w nos :o)
Kolejną wielką niespodzianką była wizyta cioci Ani z małym Szymkiem. W końcu na przyjęciu pojawił się rówieśnik Zosi. Szymek to super kumpel, jest tylko 4 miesiące młodszy i już nie raz bawił się z Zosią (choć momentami ciężko ich kontakty nazwać zabawią ;o) ) Od Szymka Zosia dostała śłiczną lalę lampko-usypiankę, w najpiękniejszej (i bardzo interesującej oba dzieciaczki) torebce z Myszką Miki.
...

piątek, 26 czerwca 2009

Zmiany, zmiany, zmiany (u lekarza)

Dziś byłam z Zosią u lekarza, bo od jakiegoś czasu ma kaszelek. Myślałam, że to może alergia, ale okazało się, że Maleństwo jest przeziębione. Dostała dwa syropki, obrzydliwe w smaku, a mimo to, Zosia je dzielnie łyka.
Jakież to zmiany zachodzą w dziecku. Do tej pory, na widok swojej pani doktor uśmiechała się radośnie i zaczepiała ją słodkim gaworzeniem. Dziś popatrzyła na nią niepewnie i wtuliła się we mnie. Przez cały czas obserwowała poczynania lekarza. Dopiero pod koniec wizyty usteczka Zosieńki wygięły się w lekki i nieco niepewny uśmiech. Zosieńka weszła w etap wstydziocha.
Tak samo zachowywała się wczoraj, na spotkaniu z mamy koleżankami. Niby uśmiechała się do nich, a jednak patrzyła tak trochę niepewnie, zza maminego ramienia (ma to swoje uroki, bo nigdy dotąd Zosia nie przytulała się na tak długo i tak mocno). Jak już troszkę się oswoiła, nawet zaczepiała ciągle uśmiechnięte ciotki, ale... z pewną taką nieśmiałością i mamusią tuż, tuż.
Cudowne Maleństwo! I wczoraj pierwszy raz próbowała rysować. Sympatyczny pan kelner przyniósł jej kolorowankę i kredki. Artystka mi chyba wyrośnie ;o)
W ogóle jest wspaniała. Każdego dnia odkrywa co innego. Do perfekcji opanowała zapalanie i gaszenie światła, a ulubioną zabawką jest piłeczka, którą turla, podrzuca i odrzuca. Najlepiej do mamy :o) Uwielbia też lali wkładać paluszek do oka (niekoniecznie swój) i ciągnąć misia za nos. Wspina się po wszystkim i łazi coraz więcej. A przy tym wszystkim uśmiecha się najpiękniej na świecie.

P.S. Pani doktor wykluczyła podróże Zosi bez mamy w najbliższym czasie.

Uzupełnienie

Zosia jest bardzo do mnie przywiązana, bo spędza ze mną większość czasu. Tak zwykle bywa w przypadku samotnych matek i ich dzieci. O wiele bardziej wolałabym, żeby był przy nas mąż i ojciec, którego obecność zrównoważyłaby moją w życiu Zosi, i który wypełniłby jej czas, tym samym odciążając i mnie. Niestety, niedoszły mąż i ojciec sam, z własnej i nieprzymuszonej woli zostawił nas wybierając inne życie, u boku kogo innego. Dwa dni po jego odejściu rozmawiała z nim moja mama. Pytała, czy zastanowił się nad tym, co robi, czy jest pewien swojej decyzji, czy to na pewno to, czego chce. Zadała mu pytanie, jak będzie się czuł za jakiś czas, kiedy to Zosia zacznie mówić "tato" do innego faceta, a do niego będzie się zwracać "proszę pana"lub na "ty". Na to "tatuś" odparł, że chyba będzie mógł odwiedzać Zosię.

Zosia przeważnie spędza ze mną 24 godziny na dobę. Ale również dość często zostawiam ją pod opieką babci - babci którą zna doskonale, na której może polegać i przy której czuje się bezpieczna. Zostaje z nią przede wszystkim w ciągu dnia, kiedy spożywa inne pokarmy, a moje mleko stanowi tylko przekąskę lub pierś pełni rolę przytulanki. Ale zdarzało się również, że były same przez dłuższą część wieczoru. Jednak zawsze na noc wracałam do córeczki, bo bez cycusia ciężko jej przetrwać do rana. Myślę, że z babcią, którą zna i kocha wytrzymałaby i noc (z małymi problemami i częstym lulaniem). Wiem doskonale, że totalne przywiązanie dziecka do siebie nie jest dobre, że obie musimy się nauczyć, że nie będziemy razem w każdej chwili.

Nasze najdłuższe rozstanie trwało 8 godzin i Zosia bardzo je przeżyła. Gdy wróciłam nie chciała przyjść do mnie na ręce, odpychała mnie i odwracała się ode mnie. Na moje uśmiechy reagowała istną pogardą. Myślałam, że może jest po prosty zmęczona i nie ma siły na uśmieszki. Jednak kiedy do domu wszedł mój tata i radośnie przywitał się z Zosią, odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech. Zagadana przeze mnie znowu obrzuciła mnie smutnym spojrzeniem i odwróciła głowę w drugą stronę, wyciągając rączki do dziadka. Dopiero cycuś ją ukoił. Pociągnęła parę razy, objęła go obiema rączka, wypuściła na sekundę i uśmiechnęła się promiennie, po czym znowu zajęła się mleczkiem. Winy mamy zostały odpuszczone. Już było ok.

Tata odwiedza Zosię raz w tygodniu, w niedziele. Kiedyś przyjeżdżał i w środku tygodnia. Teraz nie może, bo pracuje, a ma do niej spory kawałek (my Warszawa, on Sochaczew). Mimo tego, że naprawdę bardzo mnie skrzywdził, nie ograniczałam mu kontaktów z dzieckiem, nie robiłam problemów, nie stwarzałam trudności. Traktowałam go jak człowieka, bez złośliwości. Praktycznie mógł przyjeżdżać kiedy chciał, być u nas tak długo, jak mu się podobało. Zawsze był częstowany obiadem. Niejednokrotnie uciął sobie drzemkę podczas wizyty (w chłodny dzień nawet przykryłam go kocykiem). To ja zawsze namawiałam go, żeby uczestniczył w zabiegach pielęgnacyjnych Zosi, ale on nie bardzo się do nich garnie. Zmiana pieluchy z kupą to za duże wyzwanie, ubieranie też woli zostawić mi, karmie zbyt go nie pociąga, przy kąpieli uczestniczył tylko raz i zajął się robieniem zdjęć. Ja naprawdę chciałabym, żeby nauczył się "obsługi" Zosi. Byłoby mi łatwiej podczas jego wizyt. Ale nic na siłę.
Gdy odwiedza Zosię, czasem wyślę ich samych na spacer, czasem zostawiam samych w pokoju. Żeby tata mógł nacieszyć się córką bez poczucia kontroli i obserwacji z mojej strony, a i ja wtedy mam chwilkę dla siebie. Bawi się z nią przeuroczo i obojgu im to służy, ale opieka nad dzieckiem to nie tylko zabawa.

Zosieńka nie zna rodziny swojego ojca. Ostatni raz babcia odwiedziła ją 02.11.2008r. Od tamtej pory się nie widziały. To bardzo długi czas dla dziecka. Na tyle długi, że Zosia zdążyła już zapomnieć. Po rozstaniu z tatą Zosi wielokrotnie zapraszałam jego mamę w odwiedziny (raz nawet ja pojechałam do niej, ale bardzo przeżyłam tą przejażdżkę - wizyty w Sochaczewie są, póki co, ponad moje siły). Kilka razy była, jednak częściej coś stało na przeszkodzie odwiedzinom. Zaproponowałam, że jak będzie miała czas, ochotę i możliwość, żeby zadzwoniła i przyjechała (o ile nie będzie to kolidowało z naszymi planami, a nie prowadzimy bujnego życia towarzyskiego, więc występuje mało przeszkód z naszej strony). Kontakt rozszedł się po kościach. Ja dzwoniłam coraz rzadziej, druga babcia również. Uważam, że nie jest moją rolą ciągłe namawianie babci na spotkania z wnuczką. Gdyby jej naprawdę na tym zależało, szukałaby kontaktu. A kontakt z dzieckiem nie polega na przesłaniu, nawet najpiękniejszych, prezentów.

Wizyta w domu ojca byłaby dla Zosi wizytą w obcym miejscu, wśród obcych ludzi. Zosia nie wie, co to prawdziwy, pełnoetatowy tata. Owszem, cieszy się na widok swojego ojca i lubi z nim spędzać czas, ale tak samo cieszy się na odwiedziny cioci, wujka, czy prababci. Ba, z nimi ma i większy, i częstszy kontakt. Wyjazd z samym tatą, bez mamy, nawet na jeden dzień byłby dla niej wielkim przeżyciem. Niestety negatywnym. Znalazłaby się w domu bardzo odmiennym od jej domu, bez kogokolwiek, przy kim czuje się bezpiecznie. Dzień spędzony w takim oderwaniu od rzeczy znanych i bezpiecznych byłby tragedią, noc - totalnym koszmarem. I to nie tylko dlatego, że w czasie snu kilkakrotnie szuka piersi, a jak jej nie znajduje budzi się z płaczem. To zbyt dużo nawet dla kilkuletniego dziecka (oczywiście nie chodzi mi o brak piersi ;o)), a co dopiero dla takiego maleństwa.

Nie puściłabym żadnego dziecka samego do obcych ludzi, w obce miejsce z kimś, kogo widuje raz w tygodniu. Niestety w tym przypadku nie skutkuje argument, że ten ktoś to tata, bo Zosia jeszcze nie wie, kto to jest i jaka jest jego rola w jej życiu. Jeszcze nie da się jej wytłumaczyć, że tata to ta i jest przy nim bezpieczna. A sama tego nie czuje, bo to tylko ktoś, kto ją regularnie odwiedza.

środa, 24 czerwca 2009

Kochany "tatuś"

"Tatuś" wymyślił w niedzielę, że zabierze Zosię do Sochaczewa - swojego miasta. Samą. Genialny pomysł. Zabrać od matki na cały weekend dziecko, które cały czas jest karmione piersią, które z mamą spędza 24h na dobę, z mamą śpi i płacze niemal za każdym razem, gdy mama zniknie z oczu (nasze najdłuższe rozstanie trwało 8h i nie zostało zaakceptowane przez Zosię - obraziła się okrutnie, była bardzo nieszczęśliwa i dopiero cycuś ją udobruchał i pocieszył). Zabrać do osób, które ostatni raz widziało 02.11.2008 przez parę godzin, czyli których nie zna i nie pamięta, do obcego mieszkania, w którym jest bardzo głośno, a dziecko jest przyzwyczajone do ciszy i spokoju. I zabierze to dziecko "tatuś", którego dzidzia widuje raz w tygodniu przez parę godzin, który wcale nie kojarzy się z bezpieczeństwem, ciepłem i opieką. "Tatuś", który nie bardzo radzi sobie ze zmianą pieluchy i karmieniem, który nigdy nie przebierał, nie kąpał, nie balsamował, nie usypiał, nie utulał w płaczu...
Komentarz chyba jest zbędny :o(

sobota, 13 czerwca 2009

...

"...ci, których się kocha, potrafią nas zranić najmocniej, a do tego pokazać innym, jak to się robi. Zdolność do zadawania bólu to największa siła miłości."
Stephen King "Ręka mistrza"

piątek, 12 czerwca 2009

Z pamiętnika neurotyka IV

Co to w ogóle ma być!?
To pada deszcz (raczej leje),
To znowu słońce za mocno grzeje!
W takich warunkach nie da się żyć!!

czwartek, 21 maja 2009

Jak smok dwugłowy...


...albo strach na wróble :o)))

Z pamiętnika neurotyka III

Pieniądze w banku tracą na wartości!!!
Co teraz zrobić? - może zagrać w kości?
Chociaż to zawsze stresujące było,
Ale skoro wszystko tak bardzo się zmieniło...

Wyjątkowy wieczór


Niby zwyczajny i taki jak co dzień, a jednak wyjątkowy.
Niby jak zwykle, wieczorna kąpiel, a jednak wyjątkowa, bo wspólna - uwielbiana i przez mamę i przez Zosię, wieczorne rytuały pokąpielowe, wieczorne ciepłe mleczko z butli, które miało uśpić, a nie uśpiło. Zosieńka zupełnie nie w nastroju do spania - czego nie można powiedzieć o mamie. Zaległam więc sobie na brzegu łóżka, dziecię położyłam obok z nadzieją, że może sama zaśnie...
Nie zasnęła. I dobrze, bo dzięki temu ten wieczór był wyjątkowo wyjątkowy.
Zosia zaczęła się bawić - przeuroczo. Siadać, kłaść, turlać, wspinać, ściągać różne dziwne przedmioty z różnych miejsc i znajdować dla nich zupełnie nowe zastosowanie. Na przykład z buteleczki z witaminką C zrobiła wałek do wałkowania maminego policzka, ze sprayu do noska - młoteczek, z butli z resztką mleka - grzechotko-gryzaczek... Ale najcudowniejsze było głaskanie, poklepywanie i podgryzanie mojego policzka. I wspinanie się na mnie. I przytulanie. I trącanie czółkiem czółka. Tak, trącanie czółkiem czółka to nowa super zabawa, którą wymyśliła Zosia parę dni temu (a ściślej ujmując paręnaście, bo 30 kwietnia, w samochodzie, podczas wyprawy po nowy wózek). Nachyla się do przodu, patrząc tak trochę po zbójnicku, spode łba, ale z rozbrajającym uśmiechem (ja muszę zrobić to samo), a gdy nasze czoła się zetkną, chichocze radośnie. Cudna zabawa, nieprawdaż :o)
Ach, jaki ten wieczór był miły. To naprawdę wspaniałe. Zosia bawiła się tak jakieś 20-30 minut, a to bardzo długo jak na nią. Bez protestów, że miejsca za mało i że nie pozwalam zejść na podłogę. Tak radośnie. Wesoło. Od czasu do czasu przytulając swoją maleńką główkę do mnie. Ach, i jeszcze nowa zabawa. Pokazałam Zosi, jak fajnie można zwinąć język w rurkę. Jak jej się to spodobało! Śmiała się w głos i wkładała w dziurkę paluszek. A jak zbyt długo nie wystawiałam rulonikowego języka, pukała mnie paluszkiem (wskazującym!) w usta.
Może tak co wieczór?

niedziela, 17 maja 2009

*~*~*


"W życiu piękne są tylko chwile". Te najpiękniejsze dostajemy od dzieci.

piątek, 15 maja 2009

Z pamiętnika neurotyka II

Rano za oknem ptaszki śpiewały,
Pewnie parapet mi znowu obsrały,
Domyć zapewne się tego nie da,
Cały parapet wymienić trzeba!

Purpurowa wróżka

Szkoda, że nie mam jej do pomocy. Mogła by za czarodziejskim dotknięciem swej cudownej różdżki odmienić mój los - przenieść mnie w krainę wiecznej szczęśliwości zamieszkiwaną przez prawych ludzi.
Ona na pewno zna takie miejsce, w którym wszyscy są życzliwi, nie krzywdzą i nie ranią, nie depczą marzeń innych, nie myślą tylko o sobie...
A jakby jeszcze zostawiła przy mnie dwa elfy, gotowe pomóc rozwiązać każdy problem, odgonić lęki, ukoić w bólu i prowadzić po ścieżkach radości... Czyż nie byłoby pięknie?
Purpurowa Wróżko, gdzie jesteś? Dlaczego odeszłaś? Kraina marzeń nie istnieje bez Ciebie. Brama do kwitnących ogrodów jest zamknięta. Zabrałaś ze sobą błogość i odpoczynek myśli. Wróć proszę. Wróć. Proszę...


"Nic nie załamuje tak, jak złamana obietnica"
Kevin Moore

sobota, 25 kwietnia 2009

Zosieńka Maleńka!!!

Ostatnimi czasy Zosieńka niesamowicie mnie zaskakuje.
W poniedziałek długo czekałyśmy na panią od Zosinej gimnastyki. Czekałyśmy sobie na sali, wygodnie ulokowane na materacu. Na początku byłam troszeczkę niezadowolona, że musimy czekać, bo Zosia była troszkę śpiąca i bałam się, że nie poćwiczy zbyt długo (i obawy okazały się słuszne, ale nic to). Dzięki tym oczekiwaniom zauważyłam, że moje śliczne maleństwo potrafi świetnie przesuwać się na brzuszku do przodu! Idzie jej to bardzo sprawnie i pełza sobie z wielką ochotą. Czasem nawet stanie na czterech... Co prawda w poniedziałek wyglądało to troszkę jak czołganie rannego żołnierza w okopach, bo Zosia odpychała się tylko prawą nóżką, lewą ciągnąc za sobą, ale już dziś pięknie zasuwa używając obu kończyn dolnych :o)
Ale to nie wszystko! Maleńka jest coraz bardziej ciekawa świata i coraz trudniej ograniczyćją do przebywania w jednym pokoju (starania o pozostanie Zosi na jej matce z puzzli piankowych są już zupełnie bezcelowe, jest super, jeśli wspaniałomyślnie nie opuszcza dywanu i nie poleruje gołej podłogi), zapory z wałków, poduch i poduszek powoli przestają stanowić dla niej jakikolwiek problem.
Oprócz zasuwania do przodu Zosieńka nauczyła się włączać i wyłączać naszą lampkę nocną. Robi to z wielką pasją i zaangażowaniem, a odkrycie działania pstryczka przyniosło jej wiele radości. Ciekawe jest to, że gdy bawi się lampką wieczorem, zawsze zostawia ją włączoną, gdy rano - wyłączoną. Ba, przedwczorajszego poranka podpełzła sobie do pstryczka tylko po to, żeby zgasić światło, po czym odwróciła się w drugą stronę i zajęła czymś ciekawszym*.
Ostatnio również bardzo polubiła przytulanie. Pięknie i uroczo przekrzywia główkę na boczek i wtula ją w podusię. Jest to tak rozbrajający widok, że... eh, aż słów brak. I chyba właśnie z tego powodu dostrzegła zalety pluszowego misia, do którego nie tylko fajnie się przytula, ale można go również podrapać po nosie i oku.
Przytulanie się w ogóle jest super. Poza miękkimi poduszkami świetnie sprawdza się mama, babcia, dziadek a nawet kocyk i ... podłoga. Bardzo zmęczona Zosieńka przytula się nawet do niej.
Ach, i ten ząbek! Uroczy, maleńki ząbeczek, który po wielkich trudach w końcu wydobył się z dziąsełka - teraz Zosia ma już czym skrobać bananka!
Niestety, nie same przyjemności i miłe niespodzianki czekają na młode mamy. Zosieńka straciła apetyt na zupki, je znacznie mniej niż ostatnio i częściej domaga się cycusia. Za to z wielkim apetytem wcina wszelkie deserki na bazie twarożków i jogurtów. Czyżby po mamusi była fanką przetworów mlecznych? Szkoda, że nie samym mlekiem człowiek żyje, bo martwię się, że nie dostaje ważnych składników odżywczych.

*budzenie i zmuszanie do otwarcia oczu mamusi to najciekawsze zajęcie

niedziela, 12 kwietnia 2009

TATA

Zosia mówi "tata" do dziadka, czyli mojego taty. Zdarzyło jej się to już kilka razy. Dziadek mówi "nie tata, dziadzia", a ona z uśmiechem na buzi "tata". Co prawda przed wczoraj nazwała dziadka "dziadzia". Było to przeurocze, bo najpierw szeptała sobie pod noskiem, z opuszczoną główką dziadzia-dziadzia, a potem radośnie wykrzyknęła "DZIADZIA". Ale było to jednorazowe. A "tata" mówi do niego często...
Nie wiem, dlaczego. W końcu pierwszy raz powiedziała "tata", jak byłyśmy same w domu, potem do biologicznego taty (przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie, że mówi "tata" i jest to bezpośrednio skierowane do taty). Więc dlaczego teraz nazywa dziadka tatą?
Eh, przykro się robi, bo tym podobnych sytuacji będzie pewnie coraz więcej...

Przedświątecznie nieBajecznie

Gnębi mnie ostatnio brak czasu (co widać po częstotliwości dodawania postów oraz godzinie pisania) i humoru. Ten ostatni jest również odpowiedzialny za przestój w pisaninie. Ostatnie dni były skropione łzami, przyprawione złością, okraszone niezliczonymi frustracjami, tonące w smutku, z niewielkimi przebłyskami uśmiechów. A to wszystko dlatego, że:

1. Zosieniutka zamieniła się w straszną marudkę (pewnie stoi za tym jej przeziębienie), która na krok nie da od siebie odejść, ba, nie da nawet odwrócić się do siebie plecami! Nie pomagają ulubione zabawki, bo gdy tylko odsuwam się odrobinkę, lub odwracam w inną stronę, moje szczęście zamienia się w syrenę, którą uciszyć mogą jedynie ramiona mamusi. Nawet podczas snu nie daje mi wytchnienia, bo gdy tylko odsunę się choćby kawałeczek, zaczyna płakać.
Również babcia, służąca pomocą wieczorami podczas przyrządzania mleczka, jest mocno eksploatowana. Pól przytomna musi stać z dziecięciem na rękach obok mnie przyrządzającej miksturę, bo wycie Zosieńki, gdy tylko straci mnie z oczu, jest nie do zniesienia (nie do zniesienia przede wszystkim dlatego, że serce się kraje na widok maleńkiej twarzyczki zalanej łzami).
2. Córa nie jest samolubna, podzieliła się ze mną wirusem. Przez to zapewne jestem mniej odporna na stresy i frustracje, a i sił trochę brakuje. Zmęczenie częściej bierze nade mną górę, a, niestety, chwil na mały relaksik brak totalnie z w/w powodów.
3. Ojciec ukochanego dziecięcia szarga moimi nerwami wygłaszając swoje mądrości na tematy, o których nie ma zielonego pojęcia. Skończy się jeden, zaraz znajdzie sobie drugi. W sumie nic w tym nowego, ale ostatnimi czasy coraz ciężej zachować dystans. Zmęczenie i brak możliwości odreagowania stresu nie wpływają korzystnie na kondycję nie tylko ciała, ale i ducha. A "tatuś" postawił sobie chyba za cel życiowy wynajdywanie coraz to nowszych tematów do sporów i metod wyczerpywania mojej cierpliwości.

Cóż, Święta za pasem ( w sumie to już się rozpoczęły), czas radości i spokoju... A u mnie ani radości, ani spokoju, ani ciut, ciut. Nie udało mi się zrealizować świątecznych postanowień (które wcale nie były wielkie, potrzebny mi był tylko ktoś, kto na parę godzinek zajmie się Zosią), a wspomnienia poprzednich przypominają mi tylko o zranionym sercu, utraconych nadziejach i marzeniach zmieszanych z błotem.
W zeszłym roku optymistycznie myślałam o odrobinie goryczy, która jedynie podkreśla smak szczęścia. W tym kropla szczęścia tonie w oceanie goryczy.
Może jakoś uda mi się zbudować tratwę, na której dopłynę do tej kropelki... muszę. Dla własnego dobra. I dla Zosi.

Pełnych szczęścia, radości i miłości Świąt Zmartwychwstania Pańskiego.

niedziela, 22 marca 2009

Z pamiętnika neurotyka

Obudziłem się dziś przed budzikiem,
(Co jeśli stanie się to moim nawykiem?)
Bo całą noc byłem zdenerwowany,
Że gdy budzik zadzwoni, będę niewyspany!

piątek, 20 marca 2009

Wychodne

I któż by pomyślał, że dwie godzinki na pogawędkach przy kawce, poza domem i bez potomstwa mogą dodać tyle energii? Oraz poprawić już i tak fantastyczny nastrój :o). Kurcze, już dawno nie miałam tak długo tak cudownego samopoczucia.
Jak to fajnie pogadać, nie oglądając się co pół minuty w celu skontrolowania, czy Maleństwo nie zjada czegoś niestrawnego, nie wydłubuje sobie oka, nie wkłada głowy w tajemniczą szczelinę, nie wtyka paluszków do gniazdka, nie... nie robi czegoś zagrażającego zdrowiu lub życiu, ewentualnie wywołującego szlochy, płacze i czarne rozpacze.
Jak to fajnie przebywać w miejscu innym niż własne cztery ściany. Jak to fajnie wypić kawę, którą przygotuje ktoś inny. Jak to fajnie używać szklaneczki, której potem nie trzeba samodzielnie zmywać. Jak to fajnie posiedzieć przy małym stoliczku, w nastrojowym półmroku przy zapachu świec i świeżej kawy...
Fajnie, tylko nie za długo. Niestety (albo na szczęście) tęsknota do Dziecięcia jest bardzo silna. Nie pozwala oddalić się zbyt daleko i na zbyt długo. Ale zawsze to coś...

A. - dziękuję za przemiły wieczór :o)

czwartek, 19 marca 2009

I piękne dni nastały

Od wczoraj (a raczej już przedwczoraj) Zosieńka ma cudowny nastrój. Jest wesolutka, uśmiechnięta, rozgadana...
Cóż, wykapana mama ;oP
Ach, a jej cudowny humor udziela się i mi. Tak więc już pełne dwa dni chodzę jak w skowronkach.
Tfu, tfu, żeby nie zapeszyć - hihihi
Jak cudownie, gdy tak humorki dopisują. W końcu cieszę się każdą chwilą. Mam więcej energii, więcej cierpliwości i więcej pomysłów na zabawy z Brzdącem.
Cudownie, cudownie, cuuuuuuudownie - aż chce się śpiewać i skakać z radości.
"W życiu piękne są tylko chwile". Niech te chwile trwają wiecznie.

poniedziałek, 16 marca 2009

Zosia Chichotniczka

Zosia to mały, wesoły Chochliczek Chichotniczek. Tak niewiele wystarczy, żeby zaczęła się szczerze śmiać: kilka całusków mamusi, małe gilgotki, zabawa w chowanego, dziwnomowa (czyli dziwne dźwięki wydawane przez mamę)...
A jej śmiech jest tak uroczy, taki rozkoszny, taki rozbrajający. Wszystko inne może się przy nim schować. I ona z tym uśmiechem robi się jeszcze słodsza niż zwykle (a wydawać by się mogło, że słodsza być już nie może).
Czyż jest coś piękniejszego od uśmiechu dziecka?

Z ostatniej chwili: siedzę przy komputerze, Zosia śpi na boczku w pokoju obok, ja sobie piszę... Piszę tak i słyszę dźwięczne i donośne Ba! (Ba brzmiące jak okrzyk radości i zaskoczenia w jednym) Wchodzę do pokoiku, a tam Zosia leży na brzuszku, główka podniesiona wysoko, ramionka wyprostowane. Na mój widok uśmiecha się serdecznie i szeroko i "mówi": Babałauauaaa.
Dziecięce przebudzenia są słodkie.

piątek, 13 marca 2009

Zimowe słoneczko


Mam nadzieję, że zza ciemnego lasu i dla mnie w końcu wyjrzy słońce. Na razie się na to nie zanosi, wręcz przeciwnie, coraz czarniejsze chmury nade mną.

czwartek, 12 marca 2009

WRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRR

Dobrze, że nie ma powszechnego pozwolenia na broń. Dla wszystkich bez względu na płeć, wiek i wykształcenie. Gdyby było, dziś za moją sprawą, najprawdopodobniej, świat stałby się lżejszy o kilka jednostek ludzkich.

Po raz kolejny (już trzeci) ludzie, którzy wynajmują ode mnie mieszkanie nie wpłacili pieniędzy za wynajem. Kontaktu zero. Jedno nie odbiera, drugie chyba zrezygnowało z telefonu, bo ciągle słyszę komunikat: "nie ma takiego numeru"...
Mało tego, wszystko, jak zwykle, na mojej głowie, bo "tatuś" się nie zainteresował.
A żeby jeszcze dolać oliwy do ognia, nie wpłacił pieniędzy na konto, z którego bank ściąga raty.
Niestety, to co płacą nam wynajmujący nie pokrywa całej raty, więc musimy dopłacać. Miał to robić "tatuś". Obiecał, że przed wyjazdem to załatwi. Obiecał, i - czemuż mnie to nie dziwi? - nie wpłacił. Za to wyleciał sobie na tydzień do Irlandii w celach relaksacyjnych.
Boże, widzisz i nie grzmisz.

Liczba jednostek do zlikwidowania: 3

Kurcze, ja mam naprawdę dużo stresów i zmartwień. Naprawdę mam co robić i nie narzekam na nudę. Ileż bym dala, żeby osobnik, który twierdzi, że chce naprawić swoje błędy, zdjął z mojej głowy kłopot mieszkania. Ale zamiast tego, dowala mi nowych. Najpierw wpakował nas w to ..., potem nie chciał sprzedać ości niezgody, do starań o wynajęcie nawet palca nie przyłożył, a teraz jeszcze zaniedbuje uzupełnienie raty. O przypilnowaniu czy wynajmujący wpłacają pieniądze już nie wspomnę.
A mnie stresy zżerają, Zosia płacze przy kłębku nerwów, który jest jej mamą i znikąd pomocy... Żadnej deski ratunku.

Boże, zatrzymaj Świat, ja wysiadam. To nie na moje siły...

Po deszczu słoneczko

Mój nastrój dnia wczorajszego był dokładnie taki sam, jak i pogoda: raz świeciło piękne słońce, raz lał deszcz i sypał grad.

Słońce pojawia się z każdy uśmiechem Zosieńki i jej manifestacją bezgranicznego zaufania.

Po wieczornym mleczku leżałyśmy sobie razem na łóżeczku.
Pokoik zatopiony w lekkim, ciepłym świetle solnej lampki.
Ja na wznak, już półprzytomna, pełna nadziei, że Zosia niebawem zaśnie, bez większych trudności i marudzenia.
Zosia, ciut znudzona ( a raczej zmęczona), na mim brzuchu, leniwie bawiła się guzikami mojej koszuli nocnej - w sumie nic dziwnego: guziczki śliczne, różowe, lekko perłowe i połyskujące - w sam raz do zainteresowania małej dziewczynki.
Więc leżymy tak sobie razem, ja pod nią, ona na mnie. Głaszczę Zosiny boczek walcząc z ciężarem powiek... i nagle główka Zosi leciutko opada na moje piersi, by za chwilkę poderwać się do góry. I znowu opada. Wtula się coraz bardziej i mocniej. Oczka zamykają się powolutku, mgliście otwierają, ale ciężkie powieczki nie dają im szans. A maleńki paluszek, z powoli odpływającą świadomością, skubie wciąż guzik od maminej koszuli.
Nie da się opisać, co w takiej chwili czuje mama. Ale każdemu życzę tak cudownych doświadczeń.
Rozczulających. Takich pięknych, uroczych i zapadających w pamięć na zawsze.

A tymczasem dobranoc.

środa, 11 marca 2009

Czasami

Czasami jestem okrutnie zmęczona. Niby nieuzasadnienie zmęczona - w końcu nie przerzuciłam tony węgla. Nie mam na nic siły. Ramiona mi opadają (i wszystko inne też). Najchętniej zapakowałabym się do łóżka i z niego nie wstawała. Ogarnia mnie wstrętne poczucie bezsilności i bezradności. Okropne. Okropne, bo taki stan wywołuje frustracje i złość, a ja nie mam możliwości zostawienia wszystkiego choćby na pół godzinki i wyciszenia negatywnych emocji. Nie mogę tak po prostu iść się przejść, zapalić papierosa, położyć z książką w ręku lub zanurzyć się w relaksującej kąpieli. Nie mogę zostawić dziecka bez opieki. Przez co frustracje i złość narastają, narastają... A ja nie chcę przerzucać swoich frustracji na Zosię. Nie chcę, żeby odbijały się na niej moje złe nastroje i negatywne emocje. Nie chcę, żeby złościł mnie jej płacz. Złościł do tego stopnia, że zamiast utulić odkładam do łóżeczka. Przecież ona nie płacze mi na złość, tylko dlatego, że jest głodna i zmęczona. Jest jeszcze za mała, żeby zrozumieć, że przygotowanie mleka chwilę trwa i trzeba poczekać...
Ale czasami naprawdę nie daję rady. Nie daję rady, bo opadam z sił. I na dokładkę dochodzi poczucie, że jestem złą matką.
Nienawidzę takich wieczorów. Przygnębiających, dołujących i smutnych. Nienawidzę tym bardziej, że nie wiem jak im zapobiec. Nienawidzę, bo nie mam nikogo, kto by mnie w takiej ciężkiej chwili wsparł na swoim silnym ramieniu ;o(

poniedziałek, 9 marca 2009

Kłamstwo kłamstwem kłamstwo pogania

Nie rozumiem jednego. Dlaczego ludzie się okłamują? Dlaczego udają kogoś innego przed przedstawicielami odmiennej płci? Przecież to jest zupełnie bez sensu. Chodzi mi o kłamstwa jakich się dopuszczamy wchodząc w nowy związek. I nie mam na myśli lekkiego podkolorowania swojej osoby w celu podniesienia atrakcyjności. Chodzi mi o wielkie oszustwa, o opisanie siebie zupełnie na odwrót. Po co mówić, że chce się mieć mnóstwo dzieci, skoro nie planuje się ani jednego; że jest się bardzo rodzinnym, skoro jest się samotnikiem; że najważniejsze jest domowe zacisze, skoro jest się imprezowiczem nie mającym nic wspólnego z domatorem; że wierność jest najważniejsza, skoro lubi się skoki w bok; że chce się ustatkować, skoro w głowie wciąż nowe znajomości; że uwielbia się koncerty rockowe, skoro słucha się techno; że wakacje tylko w górach, skoro wypoczywa się najlepiej nad morzem... Przecież w swoich upodobaniach i poglądach nie jesteśmy jedyni. Można znaleźć kogoś, kto ma podobne priorytety i spojrzenie na świat. Rozumiem wciskanie takich kitów, żeby wyrwać panienkę na jedną noc, albo niezbyt długi i niezobowiązujący romansik (rozumiem, ale nie pochwalam). Ale po co kłamać tak komuś, z kim się wiąże dłuższe plany? Przecież związku nie da się zbudować na kłamstwie, które wcześniej czy później wyjdzie na jaw. Nie da się udawać kogoś, kim się nie jest przez całe życie. Nie da się udawać i być szczęśliwym. Po co w końcu podejmować poważne kroki i wiązać swoją przyszłość z kimś, kto tą przyszłość widzi zupełnie inaczej, w sposób, którego nie można zaakceptować.
Zupełnie tego nie rozumiem. I zupełnie nie rozumiem tego, dlaczego ja trafiam na takich kłamców. I dlaczego nie potrafię tych kłamstw rozpoznać.
Hm, w sumie nie było ich wielu. Raptem dwóch. Jeden się ze mną ożenił. Z drugim mam dziecko.
Po co pierwszy się żenił, skoro w głowie mu były tylko imprezki a nie rodzina.
Po co drugi najpierw przez rok opowiadał, jak bardzo chce założyć rodzinę a potem przez ponad rok starał się ze mną o dziecko, skoro jak tylko wylądowałam w szpitalu zaczął spotykać się z inną.
Po co?
Kurcze, przecież ja nie ściemniam, nie kłamię. Jak widzę, że kroi się coś poważniejszego, otwarcie mówię o swoich planach na przyszłość. O swoich priorytetach. Nie zmuszam nikogo do przyznawania mi racji, bo ile ludzi na świecie tyle poglądów. Nie chcę nikogo zmieniać. Nie osaczam, nie chcę zatrzymać przy sobie za wszelką cenę. Nie dostosowuję swoich upodobań do upodobań partnera. A w zamian dostaję stek kłamstw i obietnicę spójnego wspólnego życia, która ma się nigdy nie spełnić. Dlaczego oni mnie okłamują? Przecież sami w ten sposób nie są szczęśliwi. Przecież na pewno woleliby układać sobie życie z kimś, kto podobnie je postrzega. Więc po co to wszystko?

Chcę spotkać na swojej drodze kogoś, kto będzie podobnie postrzegał przyszłość, będzie miał podobne pragnienia i plany (dlatego mówię o swoich otwarcie). Czy to naprawdę tak wiele?

niedziela, 8 marca 2009

Kiedyś

Kiedyś byłam bardzo wesoła, pełna energii i optymizmu. Nic nie było w stanie mi zepsuć humoru (no, prawie nic). Miałam piękne ideały, plany na przyszłość i bezgraniczną wiarę w to, że cokolwiek się stanie zawsze wyjdę na prostą. Bezgraniczną wiarę w to, że zaraz za każdym zakrętem jest piękna, prosta, słoneczna droga.
Kiedyś wierzyłam w piękną miłość - niekoniecznie bardzo wzniosłą i romantyczną, ale piękną. Taką, która pozwala przezwyciężyć wszelkie trudności, która jest silniejsza i mądrzejsza po każdym ciężkim czasie. Taką, która z biegiem lat dojrzewa, zmienia się, ale nie traci na wartości, wręcz przeciwnie, staje się coraz piękniejsza. W sumie to nadal wierzę w taką miłość. Tylko gdzieś po drodze umarła wiara w to, że może być ona wzajemna. Że jest możliwe, żeby dwoje ludzi spotkało się i pokochało tak samo mocno, i tak samo mocno chciało dbać o siebie, o miłość.
Cóż...
Przeraża mnie to, kim się stałam. Okropnie jest czytać swoje zapiski i uświadomić sobie, że niewielki ich procent jest pozytywny, radosny. To strasznie smutne. Gdzie się podziała Kinga, która potrafiła się cieszyć z każdej drobnostki?
Pesymista to optymista z bagażem doświadczeń. Widać mój bagaż nie jest jeszcze zbyt pełny, bo mimo wszystko pesymistką bym się nie nazwała. Szkoda tylko, że doświadczenia przytłaczają mój optymizm.
A najgorsze jest to, że jestem sama sobie winna. To przecież ja dokonuję wyborów w swoim życiu. To ja wybieram ludzi, którzy mnie krzywdzą, a odrzucam tych, którzy by mi nieba uchylili. Dlaczego???

piątek, 6 marca 2009

Kto pod kim dołki kopie...

Dziś "tatuś" próbował się dodzwonić ranną porą. Kilka razy próbował. Niestety (chociaż czy na pewno?), telefon był w drugim pokoju, na ładowarce, wyciszony. Ja zajęta bobasem: tu zabawa, tu kupka, tu kaszka... No, nie słyszałam, najzupełniej w świecie.
Przy kolejnej próbie dodzwonienia się, natrafił na zajętą linię. Bywa, prawda?
Kończę, a tu esemes pełen wyrzutu i lekkiego nadąsania: że jak to tak?, zamiast puścić sygnał, ja sobie z kimś innym rozmawiam, a on chce się do nas dodzwonić. Esemes zakończony sarkastycznym "dziękuję".
Całkiem niedawno (kilka miesięcy to w końcu żaden szmat czasu) to ja na próżno próbowałam się dodzwonić do "tatusia". Często nie mógł odebrać, bo zabawiał się z "panienką". A przed wyjściem do niej potrafił nawet całusa mi dać...
Cóż, teraz przynajmniej może się przekonać, że to wcale nie jest miłe, tak dzwonić i dzwonić bez odbioru. Tylko różnica polega na tym, że ja nie robię tego celowo, złośliwie.
Kurcze, niech mu ktoś w końcu wytłumaczy, że nie ma do mnie żadnych praw, bo sam z nich zrezygnował. A co za tym idzie, jego oczekiwania mojej dostępności na każde życzenie lub zaraz po są całkowicie bezpodstawne.

I czemu w ogóle ja się tym wszystkim tak przejmuję???

niedziela, 1 marca 2009

01.03.2009

Dziś Zosia skończyła 8 miesięcy.
Przez cały dzień świeciło piękne słońce i zapraszało na dłuuuuugi niedzielny spacer.
Tak pięknie zapraszało, że spacerowałyśmy (ja, Zosia i moja mama) trzy godziny wdychając ciepły powiew wiosny.
Tak, tak, wiosna jest wyraźnie wyczuwalna (a mały mrozek ma wrócić dopiero w połowie miesiąca na trzy dni).
Fajne są takie spacery - z ciepłym powietrzem wtłaczają w płuca pęcherzyki radości. Pęcherzyki pęcznieją i rozmnażają się przez pączkowanie, jak drożdże ;o), aby wesoło wybuchnąć, jak fajerwerki.
Fajne było dzisiaj.
:o)
Jutro przyjeżdża "tatuś". Ciekawe, czy nadal będzie mi tak fajnie...

piątek, 27 lutego 2009

Sentencja dnia

Życie daje kopa w tyłek znienacka i z impetem, wywołując utratę równowagi, podstawia nogę, o którą się potykasz, a jak już się przewrócisz, wdeptuje Cię w ziemię ze słodkim uśmiechem...
...
...
...
Ale czy na pewno???

czwartek, 19 lutego 2009

Szczęśliwości stało się zadość?

Dzisiejszy dzień był trudny: trochę frustrujący, trochę radosny, a trochę smutny.

Dlaczego

Rozpoczął się całkiem sympatycznie: Zosieńka obudziła się skoro świt, radosna i zadowolona. Gdy dziecię nie marudzi i w dobrym humorze, mama, jak naczynie połączone, również tryska entuzjazmem. I tak by pewnie tryskała, gdyby nie jęczące, dręczące i wykańczające Dlaczego?. Dlaczego? jest okropne. Prześladuje mnie od powrotu z Zosią ze szpitala. Dlaczego? zesłał na mnie "tatuś". Oczywiście ewoluuje z czasem, zmienia się i sposób zamęczania mojej biednej głowy (albo serca, kwestia bardzo sporna). Pierwsze było Dlaczego jest dla mnie taki okropny i nie chce zajmować się Zosią? Drugie: Dlaczego nas zostawia ( no mnie jak mnie, ale Zosię)? Trzecie: Dlaczego wybrał inną (i jak w ogóle można myśleć o innych w czasie gdy /podobno/ ukochana kobieta leży z nowo narodzonym dzieciątkiem w szpitalu, na domiar złego leży dłużej niż inni, a każdy kolejny dzień życia dzieciątka jest darem niebios - jak to u wcześniaków). Kolejne: Dlaczego woli spędzać czas z cudzym dzieckiem, nie własnym? Następne: Dlaczego kłamie (że z nią nie jest, skoro jest)?; Dlaczego wszystkim dookoła opowiada jak bardzo żałuje, tylko nie mi?; Dlaczego chce wrócić? itd, itp, etc...
Wczoraj pojawiło się kolejne: Dlaczego chce nas zabrać ze sobą za granicę?
To jest naprawdę okropne. Dlaczegości wykańczają, a ja nie potrafię wyrzucić ich z głowy. A może nie chcę? Bo gdzieś podświadomie szukam dla niego usprawiedliwień? Tylko dlaczego?
Póki co naprawdę mocno się zastanawiam, dlaczego chce nas tam zabrać. Po co mu my? W końcu sam z nas zrezygnował. Nikt go do niczego nie zmuszał. Skąd nagle ta przemiana i co się za nią kryje?

Szczęście

Huśtawki nastrojów to moja specjalność. Z ogromnej frustracji i braku humoru wpadłam w wyśmienity nastrój. A to za sprawą mojej mamy, która pojawiła się z pączkami niewiele po godzinie 17. Dowiedziałam się, że jedzie nieco wcześniej i trysnęłam euforią. Tak, tak, euforią. Zaczęłam śpiewać i tańczyć z Zosieńką na rękach, ku wielkiej uciesze córeczki. I tu potwierdza się teoria głoszona przez wielu psychologów: szczęśliwa mama (rodzice) = szczęśliwe dziecko. Zosia była wniebowzięta. Śmiała się w głos, miała tak rozradowane oczka, że aż miło było popatrzeć. Ona często jest zadowolona, ale takiej fontanny szczęścia w jej wydaniu jeszcze nie widziałam. Nigdy. Babcia również była w szoku, że Zosia potrafi się tak głośno śmiać. Nie tylko buzią, ale cały ciałkiem.

"- Czy nieszczęśliwi rodzice mogą mieć szczęśliwe dziecko?
- Nie. Choć oczywiście kiedy dziecko dorośnie, może stać się szczęśliwe. Ale nie stanie się takie,
dzięki rodzicielskiemu spadkowi, tylko na skutek własnego wysiłku, psychologicznej pracy nad
tym, żeby to dziedzictwo przekroczyć"
"Jak wychować szczęśliwe dzieci" W. Eichelberger w rozmowie z A. Mieszczanek.

Cóż, morał z tego taki, że muszę być szczęśliwa, po to, żeby moja córka również była. Teraz tylko potrzebny mi klucz.

środa, 18 lutego 2009

Cudownieeeeeeeee

Jak to cudownie być mamą. Naprawdę.
Przedwczoraj moja Maleńka wprowadziła odrobinę magii. Po wydojeniu 200 ml mleczka modyfikowanego wtuliła się we mnie i zasnęła. Tak słodko, tak po prostu. Bez marudzenia i wiercenia. Bez bujania, lulania i nucenia kołysanek. Czyli bez zabiegów, które zwykle skuteczniej działają na mnie niż na Zosieńkę. Zsunęła się w dół, ulokowała główkę na piersiach, wczepiła paluszki w moje ramiona i zasnęła. Byłam tak poruszona, szczęśliwa i ... zszokowana, że zasnęłam również :o). Leżąc na plecach, z córeczką na brzuchu. A to wszystko nie między 23.00 a 2.00, a o 21.00 - jakże pięknej i młodej godzinie :oD.
To jest naprawdę cudowne. Dla takich chwil warto znieść wszelkie niedogodności rodzicielstwa. Czy może być coś piękniejszego, od maleńkiej istotki, która z takim bezwarunkowym zaufaniem zasypia wtulona w rodzica? Chyba tylko inne objawy dziecięcej szczerości i ufności.

czwartek, 12 lutego 2009

...



...a oprócz zdrowia życzę ci, żebyś cierpiał tak bardzo jak ja. Chociaż przez tydzień cierpiał tak, jak ja cierpię przez ciebie już ponad pół roku...
To bardzo okrutne życzenie, módl się, żeby się nigdy nie spełniło ;o(

środa, 11 lutego 2009

Strrrraszne

Dwa straszne wydarzenia miały dziś miejsce. Naprawdę strrrraszne, żeby nie powiedzieć, że przerażające. Brrr.

Pierwsza: pobranie krwi od mojego maleństwa - biedna, maleńka, zwisająca rączka, wbita w nią igiełka (bez strzykawki) i krew wypływająca z rączki, przez igiełkę, do probówki. Okropny widok dla mamy. A chyba jeszcze gorsze wrażenia dźwiękowe - ukochane maleństwo wydzierające się wniebogłosy i tak bardzo, bardzo nieszczęśliwe naprawdę może rozbić serce na drobniutkie kawałki.
Niestety, jak mus, to mus (szkoda, że nie malinowy :o) ) Na szczęście 15 minut po pobraniu dziecina słodko się uśmiechała.

Druga (z zupełnie innej beczki): spis dokumentów, które muszę złożyć, żeby starać się o zasiłek wychowawczy. Czyli stos zaświadczeń z zakładu pracy, urzędu skarbowego, ZUSu, akt urodzenia dziecka, akt zawarcia związku małżeńskiego z adnotacją o rozwodzie, papierek o alimentach i pięć tysięcy druków, które dostałam do wypełnienia. Okropność!!!
Ciekawe jest to, że jak nasze cudowne państwo wyciąga od nas pieniądze, to robi to w sposób prosty, z niewielką ilością mało skomplikowanych procedur. Gorzej w drugą stronę. Nie dość, że wszelka pomoc i opieka jest tak wspaniała, że jedynie nie pozwala szybko umrzeć (tak, tak! bo godnie żyć nie można), to jeszcze wymaga przejścia przez całkowicie nieprzyjazne procedury, które niejednego mogą odstraszyć.
A przecież ja nie jestem obibokiem, który całe życie uchyla się od pracy i tylko kombinuje jak tu wyłudzić kasę. Uczciwie pracuję, legalnie, płacę podatki, składki na ZUS i wszystkie inne złodziejskie opłaty zabierane mi z pensji. I jedyne czego teraz potrzebuję, to mała pomoc dla mnie i mojego dziecka, na okres nie dłuższy niż 3 lata, po którym to wrócę do ciężkiej pracy na następne 100 lat. I nie miałabym nic przeciwko temu, żeby państwo płaciło mi miesięcznie tyle, ile co miesiąc zabierało z mojej pensji. (Zabierało, bo gdybym miała wybór, opłaciłabym abonament w prywatnej placówce zdrowia, w której mogłabym iść do lekarza, jak jestem chora, a nie tydzień później, bo już nie ma miejsc :o( Eh, przykłady można mnożyć.) Niestety, dostać mogę niecałe 500 zł miesięcznie. Tylko jak za to przeżyć? Czy to tak trudno policzyć, że 500 zł miesięcznie wystarcza na pieluchy i środki pielęgnacyjne dla dziecka? A co z resztą? Co z ubraniami, opłatami za mieszkanie, żywnością, środkami czystości... O drobnych przyjemnościach już nawet nie śmiem myśleć.

sobota, 31 stycznia 2009

Przegląd tygodnia roboczego





W moim przypadku hasło "tydzień roboczy" określa cały tydzień - etatowa mama nie ma weekendu i dni wolnych od pracy ;o). Często nie ma nawet przerwy śniadaniowej ani przerwy na lunch. Dzień pracy nie ogranicza się do marnych ośmiu godzin, a nadgodziny zaczyna się liczyć po 23:00. Na szczęście mój podmiot i zarazem przedmiot pracy zezwala na rozpoczęcie doby roboczej między 8:00 a 9:00 :oD.
W opisie tygodnia ograniczę się do pięciu dni . Pewnie dlatego, że sobota i niedziela dopiero przede mną :o)

Poniedziałek

Od rana czekałam na sms-a od kuriera. W końcu miał dla mnie dwie paczki, które zostały nadane (według zapewnień sprzedawców) pod koniec zeszłego tygodnia. Sms nie nadchodził, a szkoda. Kurier obsługujący moją okolicę to bardzo sympatyczny młodzieniec. Zawsze trochę pożartował, uśmiechnął się miło i... No, po prostu bardzo fajny (i całkiem przystojny) chłopak. Niestety, zwykle zastawał mnie rozczochraną, w piżamie i niedbale zarzuconym szlafroku. Tym razem miało być inaczej - oczywiście bez rewelacji, po prostu choć raz chciałam wystąpić w normalnym, dziennym odzieniu. Zwłaszcza, że paczki przywozi koło południa, a to nie jest pora na negliż.
Jest jeszcze jeden drobny szczegół. Poprzednim razem drzwi kurierowi otworzył tata mojego dziecięcia - ja w tym czasie karmiłam. Najzwyczajniej w świecie byłam ciekawa, czy następnym razem również zamieni ze mną kilka dodatkowych słów, czy ograniczy się do formalności związanych z dostawą.
Sms-a nie było, kuriera również.
Za to tata Zosi oświadczył, że w piątek weźmie urlop, żeby załatwić kilka swoich spraw i nas odwiedzić - może się na coś przyda i w czymś pomoże.

Wtorek

Przybył kurier. Bez ostrzeżenia porannym sms-em. Ja wyjątkowo w dżinsach i swetrze, świeżo spod prysznica, a nie jak zwykle rozczochrana, w piżamie i niedbale narzuconym szlafroku. Przywiózł tylko jedną paczkę, zostawił, pokazał gdzie podpisać i poszedł :o(. Czyżby łysol wystraszył go poprzednim razem? Szkoda. Naprawdę kilka zdań wymienianych zwykle z tym chłopakiem poprawiało mi humor na resztę dnia.

Paczka zawierała rzeczy dla mojej córeczki. Smutna paczka. Chociaż pewnie miała być bardzo... hm... miła. W końcu sama wszystko zamówiłam, sama wybrałam, dostałam to, co chciałam, ba, nawet mały gratis. Właśnie o ten drobny prezencik chodzi. Przesympatyczny pan dorzucił swojej (już) stałej klientce prezencik - prawdopodobnie ku uciesze i radości. Śliczny śliniaczek, ze ślicznym??? napisem: I love dad. Właśnie :o(.
Kurcze, czy ludzie dodając gratisy do zakupów zastanawiają się nad nimi? Wysłanie śliniaczka z nadrukowanym wyznaniem miłości do taty samotnej matce nie jest dobrym pomysłem. Na szczęście przeszłam już etap wpadania w czarną rozpacz z tego typu powodów. Nie minął jednak jeszcze ten, w którym takie niespodzianki wykrzywiają usta w gorzki uśmiech.
Moja siostra była otrzymanym przeze mnie gratisem lekko zdegustowana. Bo co by było, gdyby np. śliniak trafił do wdowy pogrążonej w rozpaczy po stracie męża i nie dającej sobie rady z osieroconymi dziećmi?
Czy rzeczywiście wymaga takiej wielkiej wyobraźni wysłanie upominku dotyczącego mamy, skoro zamówienie składa kobieta?
Eh, nie ma co roztrząsać tematu. Postanowiłam sprezentować śliniaczek którejś z koleżanek. Ale zdanie szybko zmieniłam. Powód: "tatuś". Zadzwonił żeby trochę się pożalić. Złapał doła z powodu tego, że z nami nie jest. Mówił, jak bardzo żałuje, że nas stracił, że chciałby wrócić, jakim był idiotą, że zrobił to, co zrobił. Zmiękczył mnie jego żal. Opowiedziałam o śliniaczku i zarządziłam naukę karmienia Zosi - efektem była poprawa humoru "tatusia". Kurcze, czemu jestem taka miękka? Czemu ruszają mnie jego łzy, skoro moje nie robiły na nim żadnego wrażenia? Dlaczego?

Środa

Był Pan Kurier :o). Przywiózł drugą paczkę :o)). Nawet coś zażartował i uśmiechał się trochę :o))). Ja oczywiście rozczochrana, w piżamie i niedbale narzuconym szlafroku :o/
Może we wtorek miał bardziej zaganiany dzień? A może lubi babeczki w negliżu, z nieładem na głowie i przed poranną toaletą? hihihi.

Czwartek

"Tatuś" oznajmił, że w piątek nie weźmie urlopu. Jeszcze nic nie mówił w pracy, a teraz trochę na to za późno. Weźmie sobie w poniedziałek.
Kurcze, a ja już zaplanowałam wyprawę do banku i po dywan :o(
Pytanie tylko, czy skoro weźmie wolne w poniedziałek, będzie mógł wziąć również i w środę (obiecał, że będzie chodził ze mną i z Zosią na ćwiczenia-rehabilitację wspierające rozwój Zosi; samej jest mi ciężko ogarnąć i dziecko i torby z gadżetami niezbędnymi do ćwiczeń, masażu i kąpieli).
Ojej, zapomniał o środzie. Dlaczego mnie to nie dziwi? :o/
No, ale podobno weźmie wolne w środę. Ciekawi mnie tylko, jak zdąży pozałatwiać wszystkie swoje sprawy i dojechać do nas na 14:00.

Piątek

Żona mojego przyjaciela w końcu urodziła. Hurra! Już dziewczyna się męczyła z brzuchem, a termin minął parę dni temu. Zdrowa, śliczna dziewczynka opuściła ciepły brzuch mamy i powiększyła populację :oD
Góra radości.
Tylko tak trochę smutno mi się zrobiło, jak pisałam sms-a z gratulacjami - dla dzielnej mamy i szczęśliwego taty...
Nie jestem zawistna, cieszę się szczęściem innych, tylko jest mi przykro, że moja rodzina nie jest szczęśliwa. Jest mi przykro jak patrzę na pary zapatrzone w swoje dzieci. Jest mi przykro, że jesteśmy z Zosią same. Jest mi przykro tym bardziej, że (podobno) Zosi chcieliśmy oboje. Przecież była planowana, oczekiwana. Okazało się, że świadomie tylko przeze mnie. A miało być tak pięknie. Wspólne mieszkanie, wspólne plany na przyszłość. Wszystko prysło jak bańka mydlana. Zostało ogromne rozczarowanie, morze goryczy i kłopot w postaci gigantycznego kredytu.
To takie niesprawiedliwe. Czy marzenie o pełnej, szczęśliwej rodzinie to tak wiele? Za wiele?

piątek, 30 stycznia 2009

A jednak i mnie dopadło

Wzbraniałam się przed pisaniem bloga baaaaardzo długo, aż w końcu skapitulowałam. Ciekawe, jak bardzo będzie się różnił od niegdyś spisywanego w formie klasycznej pamiętnika? Ciekawe jest również to, że po dwóch latach zaniedbania wyciągnęłam pamiętnik z zamiarem kontynuacji. Na zamiarze się skończyło. Za to narodził się ten oto e-pamiętnik. Może to i dobrze. Może rzeczywiście książkowe pamiętniki to już relikty. Nawet siostra parę dni temu śmiała się ze mnie, jak opowiedziałam jej o zapiskach sporządzanych piórem w zeszycie.
Zobaczymy, na jak długo starczy mi zapału przy tym przedsięwzięciu. Tak więc życzę sobie powodzenia!