Serdecznie witam i o zdrowie pytam

Witam,
mam nadzieję, że miło spędzisz tu czas i jeszcze kiedyś mnie odwiedzisz.

czwartek, 1 września 2011

Pierwszy dzień w przedszkolu

Nie wiem, dla kogo większy stres i przeżycie. Jeśli dla obu jednakowe, Zosia lepiej ukrywała stan napięcia :) (chociaż ja bardzo, bardzo się starałam nie dać po sobie nic poznać).
Ostatni dzień sierpnia zakończył się wypadkiem - nosek rozbity o brzeg łóżka. Nie ma to jak pierwszy dzień w przedszkolu z poobijaną buzią.

Poranna pobudka przebiegła całkiem gładko. Królewna dała się obudzić bez protestów, dzielnie (bo wciąganie trunków nie jest jej mocną stroną) wypiła pół kubeczka mleczka i wyszorowała ząbeczki. Jako, że była zaspana (i chyba niedospana, bo zasnęła bardzo późno), chciałam wyręczyć ją w ubieraniu. W odpowiedzi usłyszałam:
- Mamo! co robisz! ja sama potrafię się ubrać!!!

Potem podreptała do przedpokoju, wybrała sobie (jedne z ulubionych, bo wszystkie jej butki są ulubione) sandałki, założyła, wciągnęła na główkę kapelusik i przebierając w miejscu nóżkami czekała, aż podam jej bluzę, pospieszając mnie przy tym ochoczo.
Ranek okazał się chłodny, więc rączki wylądowały w kieszonkach bluzy - na nieszczęście ich właścicielki. Niewielki kawałek od domu potknęła się i... rozcięła górną wargę. Płacz, krew, co robić!? co robić!? Dobrze, że wyruszyłyśmy wcześniej. Był czas na zastanowienie się (przychodnia czy przedszkole) i odwiedziny w sklepie celem nabycia wody, do przepłukania zakrwawionej buzi. Szczęśliwie obrażenia okazały się niegroźne i powierzchowne (lekka opuchlizna zniknęła, zanim Zosieńka wróciła do domu).

Po drodze miła pogawędka:
- Mamo, a właściwie po co ty mnie prowadzisz do przedszkola?
- Kochanie, bo już dorosłaś, żeby o przedszkola iść. Tam będziesz się bawić z innymi dziećmi, miłe panie będą cię uczyły wierszyków i piosenek, których ja nie znam. Będą gry i zabawy inne niż w domu, dużo fajnych zabawek.
- Aha.
Cisza.
- A dlaczego nie zabrałaś kołderki i piżamki?
- Bo dzisiaj odbiorę cię wcześniej, przed leżakowaniem, po obiadku.
- Ale ja chcę być na leżakowaniu w przedszkolu i chcę spać na leza... leżakowaniu!
- To najpierw przez pewien czas będę cię odbierała wcześniej,a za dwa tygodnie zaczniesz leżakować, zgoda?
- No dobra.

Na miejscu odszukałyśmy szatnię Zosinej grupy, jej znaczek (żółte kółeczko) oraz szafeczkę. Zosia od razu spostrzegła identyfikator na swojej półeczce i chciała go założyć, jeszcze zanim zdjęła bluzę. Kapcie też założyła sprawnie i z własnej inicjatywy, ustawiając buciki na właściwym miejscu. Do sali mnie ciągnęła. Odważnie przekroczyła jej próg i od razu znalazła sobie miejsce przy stoliku z zabawkami. O buziaka musiałam się upomnieć :)

Cztery godziny upłynęły dość szybko, choć muszę przyznać, że nie mogłam się powstrzymać od ciągłego sprawdzania godziny. Wyszłam wcześniej, żeby znaleźć księcia dla którejś z Zosinych księżniczek. Niestety, w okolicach książąt brak ;). Zamiast tego milutki Kubuś Puchatek wylądował w mojej torbie,oczekując na spotkanie z nową właścicielką.
W przedszkolu musiałam czekać i czekać i czekać... bo dzieci jadły obiad. A później stać w dłuuugachnej kolejce. W końcu zobaczyłam Zosię, wychodzącą z lekkim zdezorientowaniem z sali. Trzymała panią mocno za rączkę i rozglądała się.Gdy mnie spostrzegła, na jej słodkiej buzi pojawił się ogrooomny uśmiech. Rzuciła mi się na szyję i wtuliła tak mocno, mocno, jak już dawno się nie tuliła. Ale była uśmiechnięta i zadowolona i zaraz zaczęła opowiadać, że zjadła całą zupkę (później dowiedziałam się, że zupką karmiła ją pani, a kotlecika i ziemniaczki jadła sama, a sałatka szczypała ją w język).
- Idziemy już do domu?
- Zaraz po tym, jak podpiszę listę, że Cie odebrałam.
- Ale ja nie chcę bez hipopotama.
Tu rozpoczęła się akcja poszukiwawcza zagubionego (jak dowiedziałam się z wiarygodnego źródła, nie po raz pierwszy w dniu dzisiejszym) hipcia. Zakończyła się akurat, jak przyszła moja kolej na wylegitymowanie i potwierdzenie odbioru dziecięcia z placówki opiekuńczo-wychowawczej. Oczywiście, nie mogło pójść gładko, bo my zawsze wszystko mamy okraszone dodatkowymi atrakcjami :) Otóż ja, wypełniając listę osób, które będą odbierać Zosię, podałam nr dowodów osobistych wszystkich, oprócz swojego. I jak wydać dziecko kobiecie, która nosi inne nazwisko, i na dodatek nie ma jak jej zweryfikować? Nie obeszło się bez konsultacji u wyższej instancji (w kolejce za mną warkot i zgrzytanie zębów).Na szczęście uznano, że jestem matką swojej córki, dane uzupełniono a nas wypuszczono do domu.
Daruję już sobie opis, jak to Zosia dzielnie samodzielnie wyszykowała się do wyjścia i przejdę do naszej rozmowy w drodze powrotnej.
- Zosieńko, jak buzia?
- Już nie boli.
- Super. A byliście dziś na dworze.
- Tak, na naszym placu zabaw.
- Fajnie było?
- Fajnie.
- Masz kolegów i koleżanki?
- Mam, tylko nie wiem, jak się nazywają.
- To trzeba zapytać. Z czasem zapamiętasz.
- No wiem.
- A pani miła?
- Tak.
- A płakałaś dzisiaj? (oczki takie ciut zapuchnięte i lekko zaczerwienione, a wyszła z sali w dobrym humorze)
- Tak, przed chwilą.
- Oj, przed chwilą to ja cię odebrałam i wcale nie płakałaś.
- No przed chwilą, w przedszkolu, bo jeden kolega, taki duży kolega na mnie napluł i mnie pokopał.
(zgrzyt, zgrzyt)
- A ktoś to widział?
- Tak, pani widziała.
- I co pani zrobiła?
- No powiedziała temu dużemu koledze, że nie wolno.
- Zosiu,a ty temu koledze nic wcześniej nie zrobiłaś?
- Nie, ja dziś byłam bardzo grzeczna.
(to by się zgadzało, bo pani powiedziała, że Zosia w przedszkolu była "super")
- Zosi, a pocieszył cie ktoś troszkę.
Tu pojawił się szerszy uśmiech.
- Tak, pani, podeszła do mnie i zrobiła mi takie gil, gil, gil (rączki w piąstki a paluszki wskazujące się zginają i prostują :)) i już nie płakałam więcej.
Później były jeszcze opowieści o nauce piosenek z prezentacją zapamiętanych słów, przypominanie sobie imienia pani i kilka innych.
Czyli jak? Bilans dnia chyba na PLUS :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz