Serdecznie witam i o zdrowie pytam

Witam,
mam nadzieję, że miło spędzisz tu czas i jeszcze kiedyś mnie odwiedzisz.

środa, 12 sierpnia 2009

Wczorajsza rocznica :o/

Wczoraj, 11.08.2009 r. minął rok od wyprowadzki ojca Zosi. Rok temu wrócił z pracy, wywołał awanturę (powód był bardzo poważny - Zosia płakała przy balsamowaniu po kąpieli), zawinął się i już nie wrócił. Rzekomą przyczyną jego wyprowadzki była reakcja mojego taty na naszą kłótnię. Ponieważ "tatuś", po powrocie moich rodziców do domu, powtarzał w kółko, że to nie ma sensu i tak będzie cały czas (pytany o to jak?, w dalszym ciągu powtarzał, że TAK będzie cały czas, nie wyjaśniając ni ciut ciut o co chodzi). Mój tata zapytał go, co w takim razie ma zamiar zrobić. Opowiedziało mu milczenie i głupia mina "tatusia". Po kilkakrotnym powtórzeniu pytania, tata zapytał wprost, czy chce nas zostawić, on tylko spuścił wzrok. Tato bardzo się zdenerwował i kazał mu zwrócić pieniądze, które mu pożyczył (w końcu pożyczał przyszłemu zięciowi, narzeczonemu córki i ojcu wnuczki, opuszczając nas, stał się obcym człowiekiem, a pożyczał na spłatę długów P., żebyśmy mogli wziąć kredyt na mieszkanie). I właśnie wybuch mojego taty o pieniądzach "tatuś" podał jako przyczynę swojego odejścia, powiedział, że "w takiej sytuacji nie może tu zostać".

W maju 2008, dokładnie trzeciego, w moje urodziny P. oświadczył mi się. Dał mi pierścionek z białego złota i wielki bukiet róż. Klęczał przede mną i mówił, że jestem kobietą jego życia, że nie wyobraża sobie siebie beze mnie, że chce być ze mną już na zawsze. Przepraszał za swoją zdradę, mówił, że to największy błąd jego życia, że bardzo tego żałuje, że uświadomiło mu to, że jestem dla niego najważniejsza, że był strasznie głupi i że więcej się to nie powtórzy. Ja byłam wtedy w szóstym miesiącu ciąży, o którą staraliśmy się ponad rok.
W czerwcu zaczęło dziać się między nami coś dziwnego. P. zaczął być, bardzo delikatnie mówiąc, niesympatyczny. Wszystko zaczęło mu przeszkadzać, przestał prawie całkiem ze mną rozmawiać, był bardzo zmęczony i na nic nie miał siły. Oznajmił również, że koniec z seksem, bo boi się, że zrobi krzywdę Zosi. To drugie byłam w stanie zrozumieć. To pierwsze wytłumaczyłam sobie swoją nadwrażliwością wywołaną przez ciążę.

W nocy z 27 na 28 czerwca trafiłam do szpitala. Przez cały wieczór nie czułam ruchów Zosi. Bardzo mnie to przestraszyło i chciałam sprawdzić czy wszystko z nią w porządku. To był 32 tydzień ciąży, więc jeszcze stanowczo za wcześnie na powitanie jej na świecie. Okazało się, że z Maleńką wszystko w porządku, że to ze mną jest problem, bo zaczęłam rodzić. Zostawili mnie w szpitalu i faszerowali lekami na podtrzymanie ciąży. Niewiele to dało, bo w nocy z 30 czerwca na 1 lipca zaczęły mi odchodzić wody płodowe. 1 lipca o 10.15 drogą cesarskiego cięcia na świecie pojawiła się Zosia. Sytuacja była ciężka, bo ściągnęli ze stołu operacyjnego dziewczynę, która miała planowaną cesarkę, po to, żeby położyć mnie, bo nie było czasu na czekanie. Przeżywałam koszmar. Bardzo bałam się o Zosię, zestresował mnie lekarz, który kilkakrotnie powtarzał, że nie powinnam przyjeżdżać do tego szpitala w tak dramatycznym stanie, zestresowała mnie ordynator z noworodków, która powiedziała, że odeślą Zosię do innego szpitala, zestresował mnie fakt, że musieli ściągać ze stołu już przygotowaną do operacji pacjentkę, bo mój stan był tak poważny. Na szczęście Zosia urodziła się zdrowa. Sama pięknie oddychała, serduszko pracowało prawidłowo. Dostała 9 punktów w skali Apgar w pierwszej minucie życia i 10 punktów w trzeciej. Rewelacja! Mimo to musiała zostać umieszczona w cieplarce, podawali jej antybiotyk przez wenflon umieszczony w główce. A główkę miała tak maleńką, jak moja luźno zaciśnięta pięść. Była bardzo maleńka i chudziutka (45 cm, 1980 gr). Paluszki miała cieniutkie jak półtorej zapałki. Była czerwona, bo pod przezroczystą jeszcze skórką prawie nie było tkanki tłuszczowej. Miała bujną, ciemną czuprynę z jasnymi koniuszkami włosków. Brwi i rzęsy miała przezroczyste. Wyglądało to tak, jakby nie miała ich wcale. Płakała tak cichutko, że gdy mi ją wyjęli z brzucha, ledwo ją słyszałam. Boże! jak ja bardzo się o nią bałam! Jej stan był stabilny, ale za każdym razem, gdy pytałam o to lekarzy mówili, że teraz jest dobrze, ale za chwilę może wydarzyć się coś złego. Że u takich wcześniaków nic nigdy nie wiadomo, i nie mogą dać gwarancji, że przeżyje. Na domiar złego miałam problemy z laktacją. Ogromne. Personel z noworodków ciągle upominał się o pokarm (czasem w bardzo grubiański i niemiły sposób), za to położnicy mi powtarzali, żebym się nie stresowała, bo po cesarce to normalne. A ja denerwowałam się bardzo. W szpitalu było kilka kobiet, które po prostu nie chciały karmić piersią. Mnie neonatolodzy traktowali tak samo jak je. A ja naprawdę bardzo się starałam, bardzo walczyłam o laktację, katowałam swoje piersi tak, że bolały nawet przy delikatnym myciu. Dobijające było jeszcze to, że na mojej sali ciągle zmieniały się matki, które przychodziły ze swoimi maleństwami na trzy dni, i znikały do domów. A ja na swoją Zosieńkę mogłam tylko popatrzeć przez szybkę i czasem ją pogłaskać. Nie mogłam wziąć jej na ręce, przytulić, ukołysać... I jeszcze te jej kruche żyłki. Normalnie żyła z wenflonem u tak małego dziecka wytrzymuje ok. 24 godzin. Zosi żyłki pękały już po ośmiu. Całą główkę miała w strupkach. A przy każdej zmianie wenflonu tak bardzo płakała. A ja nie mogłam w żaden sposób jej pomóc.
P. codziennie przyjeżdżał do mnie do szpitala. Był bardzo zmęczony i często przysypiał. Cieszyłam się z każdych jego odwiedzin, ciągle mu powtarzałam jak bardzo go kocham, jak się cieszę, że już jesteśmy pełną rodziną, jak nie mogę się doczekać powrotu do domu. Jak tylko się pojawiał, przestawałam płakać i zaczynałam, jak znikał za drzwiami szpitala. Powiedziałam wszystkim, żeby mnie nie odwiedzali, bo teraz tak naprawdę potrzebny mi jest tylko on. A nie miałam dużo czasu na odwiedziny, bo co trzy godziny musiałam ściągać pokarm dla Zosi, a przy mojej fatalnej laktacji zajmowało to grubo ponad godzinę. Dla P. byłam niemiła tylko dwa razy. Pierwszy, jak obiecał mi, że będzie w szpitalu ok. 11-12, a o 12 był jeszcze (podobno) w Sochaczewie u mamy. Sprawiło mi to ogromną przykrość, bo bardzo czekałam na jego przyjazd. Naprawdę bardzo. Drugi raz, jak wysłałam go po laktator, a on, zamiast udać się do sklepu dziecięcego, w którym kupowaliśmy większość rzeczy dla Zosi, wybrał się z moją siostrą do Arkadii. Dla mnie było to całkowicie niedorzeczne i zdenerwowałam się, że spędzili cały dzień na lataniu po sklepach. A laktarot był tuż, tuż.
W końcu 17 lipca (troszkę na moją prośbę, bo przytrzymaliby nas dłużej) mogłyśmy wyjść do domu. Ja się bardzo cieszyłam. P. po nas przyjechał. Zanim dostałyśmy wszystkie wypisy, minęło parę godzin. Podczas drogi do domu był zdenerwowany i nie odzywał się w ogóle. Myślałam, że to z przejęcia, że wiezie córeczkę do domu. Na miejscu mama i moja siostra szykowały pokoik na przyjście Zosi - P. nie zrobił nic. Nawet łóżeczko nie było skręcone. Siedziałam z Zosią na kolanach w drugim pokoju i czekałam, aż przygotuje Maleńkiej spanie. Jak skończył, powiedział, że musi wyjść odreagować. Nie było go jakiś czas.
Dzień po moim wyjściu ze szpitala byliśmy w banku, żeby podpisać umowę kredytową - braliśmy kredyt na nasze wspólne mieszkanie. Kilka dni później podpisaliśmy akt notarialny.
Od mojego powrotu P. zachowywał się bardzo dziwnie. Nie chciał nic zrobić przy Zosi, do mnie się nie odzywał, każdą moją prośbę o przytulenie czy zamienienie kilku zdań kwitował krótkim "zaraz". Wracał po pracy do domu, włączał telewizor, kładł się w nogach łóżka i zasypiał. Denerwował się, jak go prosiłam, żeby położył się normalnie. Raz poproszony przez moją mamę o pomoc przy zmianie pieluszki (Zosia robiła ogromne kupki naplecki, całe ubranko było do zmiany a Maleństowo do umycia, bo chusteczki nawilżane sobie nie radziły) powiedział, że ja sobie świetnie radzę, a moja mama jest nadgorliwa i za bardzo przesadza. Każdy kolejny dzień był coraz gorszy od poprzedniego. W końcu przestaliśmy w ogóle ze sobą rozmawiać. Ja ciągle płakałam, nie wiedziałam co się dzieje i o co chodzi. On nie chciał nic wyjaśnić. Nie dawałam sobie sama rady z Malutką, a z jego strony nie było żadnej pomocy. Mało tego, często mi jeszcze bardzo utrudniał. Przestawiał wodę w drugi koniec łóżka, a mi z Zosią ciągle uczepioną piersi ciężko było po nią sięgnąć. Ja nie dojadałam, on przynosił sobie talerze kanapek i pytał czy zjem tylko wtedy, jak zrobił takie, których ja nie jadam. Jak jeździliśmy na dzialkę, też w ogóle ze mną nie rozmawiał.
Raz była tam z nami jego rodzina. Przez cały czas byli bardzo zdenerwowani, a on od początku zachowywał się dziwnie. Najpierw darł się na nich, że pomylili drogę, potem nie chciał wpuścić na górę do domu, już na działce cały czas trzymał się z boku albo bawił z młodszym bratem. Jego rodzina też była dziwnie spięta. Rozmowa nie bardzo się kleiła, opieszale odpowiadali na toasty mojej mamy "zdrowie młodych". Kilka miesięcy później okazało się, że po prostu wiedzieli, że P. ma inną.

Jego "wybranką" była koleżanka z pracy. Dziewczyna, która miała czelność głaskać mnie po brzuchu, jak jeszcze byłam w ciąży i prosić, żebym przyjechała pokazać maleństwo, jak już się urodzi, bo ona bardzo kocha dzieci, a sama ma synka. O tym, że mnie zdradza dowiedziałam się dość późno. Już po jego wyprowadzce. Z tego, co kiedyś, w przypływie szczerośći, powiedziała jego mama, zaczął mnie zdradzać w czerwcu (piątego jego jaeszcze nie kochanica przyszła do pracy), zanim trafiłam do szpitala.
Dopóki nie wiedziałam, że ma inną, chciałam, żeby spędzał jak najwięcej czasu z Zosią. Ale on wolał spędzać go z kim innym. Zamiast długiego sierpniowego weekendu z córką, wybrał wypad na Mazury z cudzą żoną i jej pomiotem. Zamiast spaceru z własnym dzieckiem, wybrał odwiezienie kochanki do domu po pracy, zamiast odwiedzin u córki, wybrał grilla z wcześniej wymienioną. Jakiś czas temu uzasadnił to tak, że "w tamtym okresie życia, Zosi była bardziej potrzebna matka niż ojciec".
Oprócz tego, że mnie zradzał i lekceważył opowiadał wszystkim dookoła niestworzone rzeczy na mój temat. Jak to się roztyłam, jaka jestem zaniedbana i jaka ze mnie jędza. Jędza? Ja tylko płakałam z bezsilnośći i braku wsparcia z jego strony. Roztyta i zaniedbana? Po wyjściu ze szpitala ważyłam tyle co przed ciążą, a brak makijażu i wysokich obcasów chyba uzasadnia opieka nad noworodkiem. Szok przeżyła jego koleżanka z pracy. Kiedyś byłam tam przejazdem i wstąpiłam pokazać Zosieńkę. Otworzyla szerko oczy i powiedziała, że wyglądam tak samo jak przed ciążą, albo i lepiej. Ja grzecznie podziękowałam i spytałam skąd to zdziwienie, a ona na to, że P. mówił...

Wielka miłość szybko prysnęła i P. rzekomo zaczął się starać naprawić swój błąd i nas odzyskać. Starania te sprowadzały się w większości do opowiadania o wspólnych wakacjach i o tym, że będziemy razem mieszkać. Kilkakrotnie, n amoją prośbę wyświadczył mi jakąś przysługę. Ale przede wszystkim były to opowieści zakrapiane łzami i wielkimi deklaracjami naprawy skierowane do otoczenia P. Nie do mnie.
Jego zapał do naprawy tego co zepsuł szybko minął. Nie trwał nawet roku i zakończył się znalezieniem nowej wybranki. A ja wiedziałam, że jego deklaracje są bez pokrycia i że tak to się skończy. W końcu to nie pierwszy raz. A historia podobno lubi się powtarzać.

Nie rozumiem wielu rzeczy. Tak naprawdę nie rozumiem z tego nic.
Po co starać się o dziecko z kimś, kogo się nie kocha i nie chce się z nim być? Jak można ze łazami w oczach oświadczać się i deklarować dożywotnią miłość i złamać tą deklarację już w następnym miesiącu? Jak można zabawiać się z kochanką, gdy własne, nowonarodzone dziecko leży w szpitalu? Jak można mieć w głowie romanse, gdy rodzi się taki wcześniak i jego przyszłość jest tak niepewna? Jak można plątać się między matką swojego nowonardzonego dziecka a kochanką, a na noce wracać do mieszkania przyszłych/niedoszłych teściów? Jak można oczerniać kogoś tylko po to, żeby usprawiedliwić swoje złe postępowanie? Jak...
Ale najbardziej niezrozumiałe jest dla mnie to, że kupił ze mną mieszkanie i wziął kredyt na trzydzieści lat wiedząc, że ze mną nie będzie. Wpakował mnie tym jak śliwkę w kompot. Cały czas muszę się męczyć z Zosią w małym pokoiku u moich rodziców. Z tak potężnym kredytem nie mam szans na wzięcie jakiegoś na choćby najmniejszą kawalerkę, żebyśmy z Zosią miały własny kąt. Nie mam szans na mieszkanie komunalne ani spółdzielcze, bo jestem właścicielem nieruchomości.
Mało tego, do kredytu są cały czas niedopłaty, bo P. nie reguluje należności, które się zobowiązał pokrywać, a za mieszkanie nie został zapłacony jeszcze ani jeden czynsz.
Ja nie mam z czego się dołożyć, nawet, jakbym chciała (tylko dlaczego miałabym chcieć, skoro zostałam tak podle i perfidnie wmanewrowana). Jestem na urolpie wychowawczym, który jest bezpłatny.

Eh, pisać na ten temat można by było dużo...

To tak po krótce ;o) Na podsumowanie tej jakże miłej rocznicy.

3 komentarze:

  1. Ehh..dorośnie...zrozumie...i pożałuje - i to 100 razy bardziej niż Ty :D, bo Ty masz Zosię i juz zawsze będziesz ją mieć, a on nie :P Szkoda mi go...

    OdpowiedzUsuń
  2. Mi sie wydaje, ze to taki typ, co nigdy nie zrozumie. Tak koleś namotał ze wszystkim, że nijak się już tego rozplątać nie da. Szokujące, naprawde, wiele przeszłaś!
    A.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kinia..... trzymam kciuki za was.... mimo wszystko.

    OdpowiedzUsuń